Jest już po północy, gdy na peron dworca w Phitsanulok wjeżdża ekspres jadący z Bangkoku do Chiang Mai. Po nocy przespanej na wielkim łożu z baldachimem, kolejną dla odmiany mamy spędzić właśnie w pociągu. Składy kursujące między stolicą Tajlandii i Chiang Mai zostały nabyte od kolei japońskich. Za dnia fotele, w nocy rozkładane przez obsługę pociągu na jednoosobowe łóżka – jedno na dole, drugie na górze. Pościel jest czysta, zapakowana w folię. Od korytarza oddziela nas zasłona. W naszym przypadku łóżka pełniły funkcję dwuosobowych, ale i tak w miarę wygodnie można było się położyć z dziećmi i przespać, przynajmniej część z tych 7 godzin jazdy. Mimo tego, od czwartej nad ranem spać już nie mogłem, co boleśnie odczułem później.
Punktualnie wjeżdżamy na stację kolejową w Chiang Mai. Przed budynkiem dworca, jeszcze trochę zaspani zostaliśmy zaatakowani przez kierowców oferujących transport do centrum miasta. Zamiast małych tuk tuków czekały „zwykle” taksówki albo songthaew, czyli taka zmodyfikowana (zadaszona) wersja pick up’ów, w której mogło zmieścić się 8 osób z bagażami.
Podróżnicze small talki
Taki songthaew jest idealnym miejscem do nawiązania znajomości. Każda rozmowa ma podobny przebieg. Skąd jesteście? Gdzie już byliście? Dokąd teraz? Niektórzy jak my podróżują tylko po Tajlandii, inni skaczą po kilku krajach i wyspach. Wszyscy za to jak mantrę powtarzają jak to dobrze szybko uciec z Bangkoku, gdzie maksymalnie można wytrzymać 2 dni, że to tylko miasto-przystanek, takie duszne i zatłoczone. No tak, bo do zamieszkanego przez 400 tysięcy ludzi Chiang Mai rocznie przyjeżdża „tylko” kilkanaście milionów turystów. Rozbawiło i zdumiało nas, gdy z pełnym przekonaniem mówiła to Kanadyjka, która… przez Bangkok nawet nie przejeżdżała. Pewnie już się zorientowała, że każdy szanujący się backpacker powinien tak mówić. Może w Lonely Planet tak napisali? Mamy ten problem, że nie korzystamy z tego wydawnictwa a do tego mamy walizki, więc podstawowych kryteriów backpackerstwa nie spełniamy. Może właśnie dlatego my Bangkok pokochaliśmy. Nie wiedzieliśmy, że tak nie można : D
Za to Chiang Mai ma opinię miasta idealnego dla backpackerów i cyfrowych nomadów, którzy przyjeżdżają tu na kilka dni a zostają tygodnie albo miesiące. Nie jest to wielka metropolia, więc przemieszczanie się nie jest tak czasochłonne. Poza centrum koszty utrzymania są ponoć atrakcyjne a samo miasto oferuje wiele rodzajów aktywności. Niektóre, jak wyprawa do ośrodków opiekuńczych dla słoni (obowiązkowo!) czy kurs gotowania, zajmują jeden dzień. Inne, takie jak: trekkingi do plemion górskich, kurs tajskiego masażu czy boksu od kilku dni do nawet kilku tygodni.
Podróżująca samotnie Holenderka, która też z nami jedzie, już po kilku minutach jazdy wyczuwa w powietrzu powiew świeżości pozwalający jej odetchnąć i wyciszyć się. Zwolnić. Helloooł, jest 7. rano! jeszcze się powietrze nie nagrzało do tych 36 stopni, które, uwaga spoiler! pokażą termometry za kilka godzin. Mówi jednak z takim przekonaniem, że parzymy na siebie z Domi, czy to przypadkiem nie z nami coś nie tak, że tego nie czujemy? Cieszy nas jednak przejrzyste i w miarę świeże powietrze, bo okres marzec – kwiecień to czas wypalania pól w okolicy Chiang Mai i z różnych relacji wynika, że miasto bywa wtedy niesamowicie zanieczyszczone. Na szczęście w trakcie naszego pobytu tego nie zaobserwowaliśmy. Ale my mieszkamy na Śląsku, więc może nie zauważyliśmy… ; )
Podjeżdżamy pod nasz hotel położony w obrębie Starego Miasta pochłonięci już bardziej myślami o drzemce (może to to wyciszenie o którym wspomniała Holenderka?) niż rozmową, która przestała się kleić. Niestety nasz pokój nie był jeszcze gotowy. Przez chwilę miałem nadzieję, że jak zobaczą małe dzieci to postarają się coś przyspieszyć. Gdyby jeszcze te dzieci w takich sytuacjach potrafiły się odpowiednio zachować. Zasypiać gdzieś na ziemi albo płakać, wyglądając przy tym na kompletnie wyczerpane. Ale nie, one gonią się w najlepsze i krzyczą tak, że ryby pływające w sadzawce niemal zatykały uszy płetwami.
Skoro nie można było spać, to trzeba zwiedzać. Idziemy do leżącej w samym centrum Starego Miasta wyznaczonego przez otaczające je kanały, świątyni Wat Chedi Luang. Po drodze zjadamy jeszcze po mango sticky rice w jednej z licznych knajpek.
Niedokończona Wat Chedi Luang
Pośrodku kompleksu, w którym przez jakiś czas przechowywano figurę Szmaragdowego Buddy (obecnie w Wat Phra Khaew w Bangkoku) wznosi się ogromna, kamienna chedi o kwadratowej podstawie. Na każdym z jej boków widać strome schody strzeżone przez hinduistyczne stwory naga. W XVI w. silne trzęsienie ziemi uszkodziło konstrukcję a cenną figurę Buddy przeniesiono wówczas do Luang Prabang w Laosie. W latach 90. XX w. z pomocą UNESCO częściowo budowlę zrekonstruowano, ale z powodu zarzutów że nie jest zachowany styl typowy dla królestwa Lanna oraz sprzeczności co do oryginalnego wyglądu wierzchołka chedi prace nie zostały ukończone.
Dokoła stoi kilka wiharnów, które zwracają uwagę złotymi i drewnianymi zdobieniami wieńczącymi dachy, odmiennymi od tych które oglądaliśmy w Bangkoku. W Wat Chedi Luang można odbyć też pogawędkę z mnichami. Tylko ten jeden za szybą, był jakiś taki nierozmowny.
Słońce coraz mocniej przygrzewało, senność dawała o sobie znać coraz bardziej, aż w końcu, gdy resztkami sił wróciłem z obowiązkowej rundy z aparatem dokoła świątyni zasnąłem na ławce. Gdy co jakiś czas się przebudzałem, sprawdzałem tylko czy Domi się jeszcze jakoś trzyma i patrzy na dziewczyny, które niezmordowane bawiły się w jakieś przebieranki będąc mimowolnym obiektem zdjęć dla Azjatów. Może i mnie ktoś robił zdjęcia, nie wiem : D W końcu wróciliśmy do hotelu na upragniony restart : D
Na miasto wyszliśmy znowu dopiero późnym popołudniem i oczywiście najpierw poszliśmy coś zjeść ; ). Wybraliśmy azjatycko wyglądającą knajpkę z plastikowymi stołami i krzesłami. Zajęci jedzeniem widzieliśmy jak do stolika obok siadają dwie pary, na oko wyglądające na Polaków (tak, naprawdę po jakimś czasie da się niemal bezbłędnie rozpoznawać naszych rodaków za granicą). Jednak albo nie wszyscy opanowali tę umiejętność, albo my mamy specyficzną urodę, bo nasi sąsiedzi najpierw rzucili na nas okiem a potem zaczęli o nas mówić. Dość głośno, więc mimowolnie słuchaliśmy dyskusji, jak to ludzie ciągają biedne dzieci po świecie, a one przecież wolałyby kopać dołki na plaży. Wynudzą się i tyle będą miały z wakacji. A jak je żywić w takim kraju?!
Na szczęście zdążyliśmy już spotkać w Tajlandii inne dzieci, więc wiedzieliśmy że tacy ludzie, tylko jakby mniejsi i częściej uśmiechnięci, też potrafią przetrwać w tak niesprzyjających, wręcz dzikich, warunkach. Dla pewności spojrzeliśmy jednak na nasze dziewczyny, które akurat zajadały się obiadem. Wyglądały na raczej szczęśliwe, więc już kompletnie nam ulżyło, a mimo to postanowiliśmy im kupić jeszcze dzisiaj lody. Niech też mają coś z wakacji : P
Czeeeść! Przywitaliśmy się w końcu, dodając że przez ten hałas dopiero teraz usłyszeliśmy polski język ; ). Z sympatycznej rozmowy, dowiedzieliśmy się między innymi, że nasi rozmówcy zostawili dzieci w domu ; ))).
Złota Wat Phra Singh
Stąd mieliśmy już tylko kilka kroków do prawdopodobnie najpiękniejszej świątyni w Chiang Mai czyli Wat Phra Singh. Świątynia Lwa Buddy, będąca duchowym centrum miasta, przylega do skrzyżowania dwóch ruchliwych ulic: Samlan i Rachadamnoen. Na wejściu do kompleksu stoi duży wiharn Luang (sala zgromadzeń) kipiący złotymi, misternie wykonanymi zdobieniami i dachem w stylu Lanna. Powoli zapadał zmierzch, w kompleksie byli już tylko nieliczni zwiedzający. Po świątyni spaceruje się wyznaczonymi alejkami jak po ogrodzie. W głębi Wat Phra Singh stoi wiele mniejszych, drewnianych budowli: ubosot, biblioteka na kamiennym cokole, by chronić święte teksty przed ewentualnymi powodziami, kolejne wiharny oraz złota stupa. Cały kompleks jest pięknie oświetlony po zachodzie słońca.
Kolejny dzień spędziliśmy w ośrodku dla słoni – Elephant Jungle Sanctuary. Jednak słoniom i ich sytuacji w Tajlandii oraz etycznym okazjom do obcowania z tymi zwierzętami należy się osobny wpis.
ZOO w Chiang Mai
Na ostatni dzień mieliśmy rano w planie wizytę w świątyni Wat Phra That Doi Suthep usytuowanej na wzgórzu oddalonym kilkanaście kilometrów od miasta. W drodze na Doi Suthep Zosi zrobiło się niedobrze, a że nawet nie zaczęliśmy jeszcze pokonywać serpentyn prowadzących na wzgórze odpuściliśmy nasz cel i wdrożyliśmy plan B. Jedziemy do zoo!
Pewnie znajdą się tu przeciwnicy ogrodów zoologicznych, ale nie będę ściemniał. Wszyscy cieszyliśmy się z możliwości zobaczenia po raz pierwszy w życiu pandy na żywo! Pawilon z pandami, jest biletowany oddzielnie. Nad spokojem pand czuwają strażnicy a one śpią sobie po kilkanaście godzin na dobę, od czasu do czasu podnosząc łaskawie powiekę. Jeśli ma się szczęście to zobaczyć można jak panda przewraca się z jednego boku na drugi.
Poza tym są między innymi koale (aktywność level panda) i gibony. Można nakarmić wiecznie głodnego (coś jak Zuzia) hipopotama. Jest też oceanarium z przeszklonym tunelem, kolorowymi rybkami z raf koralowych, ogromnymi żółwiami i basenem z płaszczkami, które również można nakarmić podając im z dłoni małe skorupiaki. Śmieszne uczucie : )
Na popołudnie z kolei mieliśmy w planie dwa kursy. Pierwszy to kurs gotowania dla Domi. Drugi to survival pod tytułem „sam z dwójką rozrabiaków”. Szczęśliwie jeden z rozrabiaków dołączył jednak do mamy i zajął się gotowaniem.
Kurs gotowania czyli najlepsza pamiątka z podróży
Na kurs gotowania Domi czekała niemal równie mocno jak my wszyscy na słonie! Zuzia dzielnie towarzyszyła mamie ucierając pastę curry, wrzucając galangal i trawę cytrynową do garnka z zupą tom yum i wyjadając tofu przeznaczone do pad thaia ; ). A my z Zosią pomagaliśmy to wszystko zjadać : )
Dodatkowym smaczkiem kursu jest prowadząca JJ wywodząca się z plemienia Akha, która w przerwach opowiadała o historii i kulturze ludu zamieszkującego górskie rejony południowych Chin, Laosu, Myanmaru oraz od mniej więcej stulecia także północnej Tajlandii.
Targi w Chiang Mai
Jeśli jednak komuś nie chce się samemu przygotowywać posiłku to wieczorem może wybrać na się na nocny targ zlokalizowany w pobliżu północnej bramy do Starego Miasta.
Warto odwiedzić też tłumnie odwiedzany przez miejscowych Warorot Market (Kad Luang) leżący trochę dalej od centrum. Składa się on z kilku części: targu kwiatowego, targu owocowo – warzywnego, targ tekstylnego i targu ze wszystkim, czego nie można zaklasyfikować do trzech pierwszych pozycji. Od zabawek, przez akcesoria kuchenne do wystroju wnętrz.
Wawarot Market to dobre miejsce na zakupy wszelkich składników potrzebnych do przyrządzenia dań kuchni tajskiej. Szukajcie ich na straganach wewnątrz targowych hal. Doskonały i niedrogi prezent dla bliskich albo praktyczna pamiątka z podróży.
Z Chiang Mai polecieliśmy na południe Tajlandii, ale o tym w kolejnych wpisach.
Nasze wrażenia z Chiang Mai
Jeśli chodzi o Chiang Mai to mamy trochę mieszane uczucia. Gdy planując trasę naczytaliśmy się, jakie to wspaniałe miejsce mieliśmy obawy, że trzy dni (w tym słonie i kurs gotowania) to będzie za mało. Że wyjedziemy z niedosytem. Owszem, niedosyt jest bo nie dotarliśmy do Parku Narodowego Doi Inthanon czy na wzgórze Doi Suthep. Bo z powodu problemów Zosi nawet nie podjęliśmy próby wycieczki po Złotym Trójkącie. Bo świetną pamiątką z podróży byłby wspólny kurs masażu, ale z oczywistych względów nie mieliśmy możliwości uczestnictwa. Ale to wszystko to wycieczki albo konkretne aktywności. A samo miasto… jest trochę ciekawych świątyń z Wat Phra Singh na czele. Mieliśmy jednak wrażenie, że Chiang Mai jest trochę zbyt zachodnie. Kawiarnie z nowoczesnym (i podobnym na całym świecie) desingem, eleganckie butiki i sklepiki z rękodziełem, salony masażu oferujące zabiegi ze spa. Rzeczywiście przy dłuższym, na przykład kilkumiesięcznym pobycie pewnie byśmy to docenili, ale będąc tu kilka dni jednak gdzieś zabrakło nam tej „azjatyckiej duszy” jaką ma Bangkok. Naszym zdaniem. Wasze może być inne ; )