Diabeł z Timanfaya czyli wulkany na Lanzarote

Lanzarote i wulkany to prawie jak synonimy. Choć cały archipelag Wysp Kanaryjskich powstał dzięki podwodnym erupcjom, na żadnej innej wyspie wpływ wulkanów na krajobraz nie jest tak widoczny. Efekty ich obecności widać praktycznie wszędzie, od zielonego jeziora Charco de los Clicos przez dolinę winiarską La Geria aż po podziemne Jameos de Aqua. Jednak z wulkanami na Lanzarote kojarzona jest przede wszystkim Timanfaya.

Góry Ognia czyli Park Narodowy Timanfaya

Prawdopodobnie najbardziej znane miejsce na Lanzarote. Zachwyca, zadziwia i… przeraża. Jeszcze 300 lat temu mieszkali tutaj ludzi, a okolice słynęły z żyznych ziem. Nic nie zapowiadało tego, co miało nadejść, aż nagle w 1730 r. a dokładnie…

„1 września pomiędzy 9 a 10 godziną wieczorem otworzyła się nagle ziemia w pobliżu wioski Timanfaya, oddalonej o dwie mile od Yaizy. Pierwszej nocy wyłoniła się wielka góra z ziemi, z jej wierzchołka strzelały płomienie, które płonęły przez następne 19 dni (…)

7 września wyrosła z ziemi kolejna skala, towarzyszyły temu grzmoty i podobne odgłosy i zaczęła płynąć lawa, która w oka mgnieniu zniszczyła leżące w dolinie wioski Maretas oraz Santa Catalina (…)

Lawa płynęła przez miasta… najpierw szybko jak woda, potem z większą trudnością, powoli jak miód (…) Ogromna liczba martwych ryb unosiła się nad morzem lub została wyrzucona na brzeg.

21 stycznia gigantyczna góra wyrosła i zatopiła się w kraterze tego samego dnia, roznosząc po wyspie przerażające odgłosy, kamienie i popioły (…)

(…) w dniu 4 czerwca [1731 r.] ogromna przepaść w ziemi otworzyła trzy nowe kratery, którym towarzyszyły gwałtowne wstrząsy i płomienie przerażające miejscową ludność. Wybuch po raz kolejny miał miejsce w Timanfaya. Różne otwory wkrótce połączyły się w jeden i rzeka lawy zaczęła spływać do morza.”

To tylko fragmenty z relacji spisanej przez księdza Curbelo z wioski Yaiza leżącej nieopodal Gór Ognia. Kiedy wydawało się, że kataklizm zbliża się ku końcowi wyłaniały się nowe wulkany i następowały kolejne erupcje. Lawa płynęła przez 6 długich lat a na powierzchnię wynurzyła się ponad setka stożków (różne źródła, różne liczby). Z powierzchni ziemi zniknęło za to kilka wiosek, ginęły zwierzęta, a ludzie przesiedlali się na północ wyspy albo emigrowali m.in. na Gran Canarię.

Pomimo upływu trzech stuleci krajobraz tego miejsca niewiele się zmienił. Dzięki staraniom Cesara Manrique w latach 70. XX w. utworzono objęty ścisłą ochroną Parque Nacional de Timanfaya o powierzchni ponad 50 km2. Symbolem parku stał się zaprojektowany przez artystę diabełek.

Nie licząc występujących gdzieniegdzie porostów życie tutaj nadal nie wróciło. Już jadąc LZ-67, jedyną drogą przecinającą Timanfayę, uderza nas cisza jaka panuje na tych marsjańskich pustkowiach.

Samodzielne wejście na teren parku jest zabronione, a aby poznać jego interior są dwa sposoby. Stosunkowo krótka przejażdżka na wielbłądach (tej opcji nie sprawdzaliśmy) albo…

… albo wjazd Islote de Hilario, gdzie działa m.in. restauracja El Diablo, której pomysłodawcą był również Manrique. Zjazd na drogę LZ-602 trudno przeoczyć, bo jest tam budka strażników i szlaban. Warto tu przyjechać albo wcześnie rano albo wczesnym popołudniem, by ominąć największe tłumy. A przyjeżdża tu chyba każdy, kto podróżuje na Lanzarote. My dotarliśmy na miejsce dopiero ok. 11stej i na dobre pół godziny utknęliśmy w korku stojąc pośrodku niczego : ) Na Islote de Hilario, gdzie znajdują się parkingi wpuszczana jest określona liczba aut, za to ma się pewność że znajdzie się miejsce parkingowe ; )

Stąd co kilka minut ruszają autokary na ok. godzinną wycieczkę trasą La Ruta de los Volcanos (w cenie biletu wstępu). Minusem jest to, że nie można z autokaru wysiadać, więc pozostaje robienie zdjęć przez szyby. Słowem, dramat dla blogerów podróżniczych : D

W trakcie przejazdu autokar zatrzymuje się w najciekawszych miejscach, z głośników oprócz opowieści o powstawaniu Gór Ognia słychać muzykę oddającą atmosferę tego piekielnego spektaklu.


Gorące El Diablo

A o tym, że piekło nie zamarza można się przekonać po powrocie na Islote de Hilario. W tym miejscu na głębokości 3-5 km nadal wrze magma, co powoduje że kilkanaście metrów pod ziemią mamy temperatury sięgające 600 stopni Celsjusza, a tuż pod powierzchnią nawet 100 – 200 stopni. Wierzymy na słowo? Nie musimy, bo wokół restauracji El Diablo przygotowano kilka pokazów, które obrazują jak gorące jest to miejsce.

Najbardziej „wybuchowy” pokaz, to wlewanie wody do otworów w ziemi, z których po kilku sekundach wystrzeliwuje gejzer na kilka metrów wzwyż. Zuzi z wrażenia aż wypadł batonik. Na szczęście zna już zasadę 5 sekund ; )

Można również zobaczyć, jak samoczynnie zapala się słoma rzucona do zapadliska w ziemi.

A w samej restauracji można zjeść potrawy z grilla, do których przyrządzenia posłużyła jedynie dziura w ziemi i ruszt. Dodatkowego źródła ciepła brak. Na temat walorów smakowych się nie wypowiemy, bo nie próbowaliśmy, ale kurczaki wyglądały na wypieczone ; )

Aa a może pahoeoe?

Przy drodze L-67 w kierunku Mancha Blanca / Tinajo działa Centro de Visitantes e Interpretación de Mancha Blanca (wstęp wolny), gdzie można dowiedzieć się co nieco o wulkanach i przejść ścieżką wytyczoną wśród zastygniętej lawy. Tego drugiego bym nam się jednak nie udało, gdyby nie to, że często wcielam w życie rozwiązania siłowe. Co prawda z reguły kończy się urwaniem czegoś albo inną formą destrukcji materiału, jednak tym razem udało się otworzyć (bez strat) drzwi, o których pewnie wszyscy myśleli, że są zamknięte. Cały drewniany pomosty wytyczony wśród morza lawy był więc nasz : )

A co do lawy to na Lanzarote można wyróżnić jej dwa rodzaje: pahoehoe oraz aa.

Pahoehoe to odmiana lawy, która powstaje, gdy powierzchnia lawy zastyga szybciej tworząc szklistą powłokę podczas, gdy poniżej nadal płynie potok lawy, który powoduje że powierzchnia marszczy się i finalnie przypomina splątane i powyginane sznury. Aa ma natomiast powierzchnię chropowatą, poszarpaną, a jej nazwa wywodząca się z Hawajów miała być fonetycznym odwzorowaniem okrzyków śmiałków wchodzących na aa bosą stopą.

Nadał było nam jednak mało i drażniło nas, że możemy zobaczyć tylko tyle, gdzie nas zawiezie autokar albo prowadzi drewniany pomost. Zaczęliśmy więc szukać, gdzie można wybrać się na własną rękę, nie łamiąc przy tym ograniczeń związanych z ochroną natury. Martwej, ale jednak natury : D

Wejść do krateru El Cuervo

A takie możliwości są. Wystarczy pojeździć po Parque Natural de los Volcanes, czyli obszarze otaczającym Timanfayę, gdzie również jest sporo wulkanów, ale nie ma zakazu wstępu.

Już po powrocie z kilkudniowego wypadu na Furteventurę wybraliśmy do wnętrza krateru wulkanu El Cuervo leżącego przy drodze LZ-56, po przeciwnej jej stronie niż nasz ulubiony, fantastycznie kolorowy stożek Caldera Colorada.

Podczas całego wyjazdu trafił nam się jeden pochmurny i chłodny, a do tego bardzo wietrzny dzień. Właśnie ten. Dlatego momentami wędrówka po tak odsłoniętej przestrzeni nie należała do najprzyjemniejszych, ale i tak warto było. Na El Cuervo wspinać się nie trzeba, bo ten wulkan jest jakby „pęknięty” z jednej strony i można swobodnie wejść do jego wnętrza.

A na ścieżce prowadzącej wokół wulkany warto spojrzeć pod nogi i poszukać drobnych, zielonych kamyczków. To oliwiny, a ich wyszukiwanie przypomina zbieranie muszelek na plaży. A może raczej bursztynów. Z tego powodu cała trasa zamiast zająć nam nieco ponad godzinę pochłonęła znacznie więcej czasu, za to zebraliśmy z Zuzią niemałą garść drobnych, szmaragdowych zielonkawych minerałów. Mając do tego gwarancję 100% autentyczności ich pochodzenia, bo znaczna część biżuterii sprzedawana w sklepach z pamiątkami wytwarzana jest z surowców sprowadzanych z innych części świata.

Trekking na Montana Blanca

Nadal jednak czułbym niedosyt, gdyby nie udało nam się stanąć na szczycie któregoś z wulkanu i spojrzeć w dół do jego wnętrza. Na szczęście udało mi się namówić dziewczyny na by ostatniego wejść na Montana Blanca. Za miejscowością Mancha Blanca trzeba zjechać z głównej trasy na nieutwardzoną drogę i jechać dopóki będzie się dało, tam zostawić auto i dalej iść już pieszo ; )

Aż pod sam wulkan trasa biegnie praktycznie po płaskim terenie, ale idzie się po żwirku i kamieniach więc w japonkach nie podchodź. Po drodze mijamy „wejście” do wnętrza Montana Caldereta – mniejszej siostry naszego celu.

Podejście na szczyt Montana Blanca, nie jest bardzo wymagające, skoro z dziećmi na plecach/brzuchu weszliśmy bez większego trudu, aczkolwiek budząc widoczny szacunek wśród innych piechurów. Usłyszeliśmy nawet rozmowę pewnej pary w znajomym nam języku: „a widzisz, z dziećmi też się da”. No da się, tylko całą drogę trzeba śpiewać piosenki : D A ta „jak dobrze być barankiem, wybiegać na polankę… itd.” już do końca życia będzie mi przywoływać w pamięci Lanzarote i widok z góry Montana Blanca : )

 

Woleliśmy nie ryzykować cierpliwości Zosi (Zuzia doskonale się czuje na plecach taty) i nie obchodziliśmy krateru dookoła, zgodnie uznając, że plan zrealizowaliśmy w 100%. Cała trasa w obie strony zajęła nam ok. 2 godzin, więc mieliśmy jeszcze dostatecznie dużo czasu by ostatnie popołudnie spędzić na przylądku Papagayo, jedząc świeżą doradę i ośmiornicę z grilla oraz ciesząc się ostatnią kąpielą w morskich falach.

P.S. A jeśli kiedyś tu wrócimy to na pewno wybierzemy się na inny ciekawy trekking  – wejście na wulkan La Corona na północy Lanzarote.

Fragmenty relacji erupcji opisanej przez księdza Curbelo pochodzą ze strony:

http://www.lanzaroteinformation.com/content/volcanoes-eruptions-lanzarote

Postaw mi kawę na buycoffee.to