Tbilisi – nowoczesne miasto ze starą duszą

Tbilisi. Niedzielny wieczór. W głowach nadal mamy obraz Gruzji z chylącymi się ku ziemi płotami, krowami maszerującymi beztrosko po drogach, świnkami biegającymi po poboczach i swaneckimi wioskami na końcu świata, gdzie czas płynie w innym tempie.

Jeszcze dwie godziny temu oglądaliśmy zachód słońca nad pustkowiami wokół skalnego miasta Uplisciche, a tymczasem stoimy w korku na trzypasmowej trasie prowadzącej w kierunku centrum Tbilisi. W tym przypadku określenie trzypasmowa jest jednak tylko umowne. Obok nas momentami są 3 albo 4 inne auta wciskające się w myśl zasady: jest miejsce to jedziesz, a potem się zobaczy. Próżno jednak tu szukać Łady wypakowanej po sufit arbuzami czy ciężarówek Kama Trzy, jak mówiłem na Kamazy w dzieciństwie, do których już przywykliśmy.

Ruch, hałas, światło. Oświetlone wieżowce, centra handlowe, billboardy. Kontrast pomiędzy stolicą Gruzji a pozostałymi regionami kraju jest olbrzymi, mimo wszystko wiele obiecujemy sobie po wizycie w mieście nazywanym perłą Kaukazu : )

Powoli zbliżamy się do Starego Tbilisi, jadąc przez gąszcz zatłoczonych, jednokierunkowych uliczek chwilę spóźniamy się na miejsce, gdzie jesteśmy umówieni z właścicielką apartamentu. Ona spóźnia się dłuższą chwilę, po czym jak gdyby nigdy nic informuje nas, że nasze mieszkanie jest zajęte przez znajomych, ale ma dla nas inne miejsce kilkaset metrów dalej.

Nasze zmęczenie jest jednak większe niż szok, w którym właśnie jesteśmy, więc chcąc nie chcąc jedziemy za dziewczyną. Oddalamy się od centrum, co zdecydowanie nam się to nie podoba. Na miejscu okazuje się, że to mieszkanie również nie jest puste, bo to mieszkanie siostry, która zresztą wydaje się zaskoczona naszym przybyciem. Dostajemy mały pokoik z opcją spania również na kanapie w salonie. Szafa w „naszym” pokoju pełna czyichś ubrań, szuflady stolików nocnych załadowane rzeczami osobistymi. Nasze zdziwienie pogłębia się z każdym krokiem nieśmiało robionym po mieszkaniu… Kolację również musimy sobie darować, bo w okolicy nie ma żadnych lokali z jedzeniem, a grzyb rozwijający się na garnkach w zlewie skutecznie zniechęca nas od korzystania z kuchni… Przynajmniej wifi działa, więc szukamy czegoś innego na kolejne noce.

Rano zabieramy bagaże i żegnamy się z właścicielką, która wciąż wydaje się nie rozumieć naszego niezadowolenia. Tego miejsca zdecydowanie nie polecamy (adres na końcu wpisu). Zostawiamy bagaże w aucie, z pomocą kilku osób opanowujemy tutejszy parkometr (trudność polegała na tym, że po wielu próbach opłacenia postoju, doszliśmy wspólnie do tego że ktoś, może wypożyczalnia, wykupiła postój długoterminowy w Tbilisi, więc system już automatycznie wszystko odrzucał) i od razu w lepszych nastrojach ruszamy na miasto : )

Idziemy wzdłuż reprezentacyjnej ulicy Tbilisi – alei Szota Rustaweli poświęconej autorowi gruzińskiej epopei narodowej „Rycerz w tygrysie skórze”. Wzdłuż  ulicy wznoszą się gmachy budynków rządowych, muzeów i opery a na szerokich, zacienionych wiekowymi klonami chodnikach gdzieniegdzie rozłożone są małe stragany ze starymi książkami czy prawosławnymi ikonami. Aleja kończy (albo zaczyna) się placem Wolności będącym w 2003 roku jedną z głównych scen rewolucji róż, której pokojowe demonstracje doprowadziły do zmiany władz w Gruzji i otwarcia kraju na Zachód.

Między placem Wolności, twierdzą Narikala i rzeką rozciąga się Stare Tbilisi. Kupujemy kwas chlebowy i słuchamy ulicznego grajka. Nie mamy konkretnej trasy, postanawiamy włóczyć się co bardziej zapuszczonymi uliczkami w poszukiwaniu ducha miasta. Czujemy że gdzieś jest, ale na razie  go nie znajdujemy. Uliczki są puste. Kadry jakieś takie niefotogeniczne. Może jeszcze za wcześnie, może trzeba poczekać do wieczora, gdy piwnice mieszczące lokalne knajpy wypełnią się mieszkańcami a wraz z nimi zapachem chinkali, dymu papierosowego i opowieściami o starych czasach przywoływanymi przy kieliszkach czaczy

Zamiast tego szybko trafiamy do odrestaurowanej części starówki z fantazyjną wieżą zegarową przypominającą trochę wieżę z klocków, jakie budują dzieci do momentu gdy wieża nie runie. Ta w Tbilisi jednak stoi już od… 2010 r., bo to jak się okazuje stosunkowo nowa atrakcja tej części miasta a zarazem punkt informacyjny pobliskiego Teatru Lalek. Warto się przy niej zatrzymać i z bliska przyjrzeć pięknym i pomysłowym ceramicznym zdobieniom.

Dokoła działa też kilka restauracji z ogródkami, nastawionych zapewne głównie na turystów. Ryzykujemy i zajmujemy stolik w jednej z nich vis a vis najstarszego kościoła w Tbilisi (VI w.), ukrytej w bramie bazyliki Anczischati. Zachęca nas fakt, że to pierwsza, jaką spotykamy, restauracja serwująca dania kuchni gruzińskiej wyłącznie w wersji wegetariańskiej. Dodatkowo wszystko w restauracji wygląda jak u babci za dawnych lat. Drewniane stoły z obrusami niczym zamkowe zasłony, wazoniki z bukietami polnych kwiatów, piękna porcelanowa zastawa ze srebrną obwódką a nawet sukienka właścicielki tak nieprzystająca do współczesnych czasów a wpisująca się w klimat tego miejsca. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę : )

A jak wiadomo podróże również kształcą. Moja lekcja była taka. Zamówiłem jakieś danie które miało być z „eggplant„. Ryż, warzywa, jakieś jajko sadzone. Będzie dobrze, pomyślałem. I było dobrze, ale nigdzie tego jajka nie było widać.. ; ) No i od tamtej pory już wiem, że bakłażan po angielsku to nie tylko aubergine, ale również eggplant :D A poza tym zjedliśmy jeszcze równie pyszną gruzińską zupę lobio z czerwonej fasoli, podaną z zestawem pikli i tradycyjnym plackiem kukurydzianym : )

Stąd już niedaleko do miejsca, które stało się symbolem nowoczesnego Tbilisi. Most Pokoju to futurystyczna konstrukcja ze stali i szkła łącząca dwa brzegi miasta, jego starą część i nowoczesną część. Przez złośliwych ta kładka dla pieszych nazywana jest Always Ultra ; )

Po drugiej stronie rzeki uwagę przykuwa położony na niewielkim wzniesieniu budynek Pałacu Prezydenckiego z charakterystyczną szklaną kopułą. Poniżej stoi intrygująca, nowoczesna budowla przypominająca kształtem połączone tuby, której wnętrza pełnią funkcję koncertowo-wystawienniczą. Niedaleko stąd znajduje się dolna stacja kolejki linowej. Punkt obowiązkowy w trakcie wizyty w Tbilisi.

Jeszcze szybkie lody po drodze, bo upał robi się naprawdę dokuczliwy i wsiadamy do nowego wagonika kolejki by dwie minuty później patrzeć na miasto z innej perspektywy. Na wzgórzu znajdują się pozostałości po nigdy nie zdobytej twierdzy Narikala będącej w przeszłości siedzibą m.in. arabskich emirów. Niedaleko stoi również 20-metrowy posąg Matki Gruzji (Kartlis Deda) przypominający stylem inne tego typu pomniki z terenów byłego Związku Radzieckiego (podobny jest np. Matka Ojczyzna z Kijowa). Matka Gruzja w jednej ręce trzyma miecz, w drugiej czarkę z winem. Jedno dla wrogów, drugie dla przyjaciół.

Z perspektywy wzgórza Sololaki widać jednak więcej nawet bez użycia lunety, przez którą patrzyła właśnie Zuzia. Widać przenikanie się nowego ze starym. Stare kamienice pokryte ceglaną dachówką, nowe budynki projektowane przez zagranicznych architektów i nudne blokowiska na obrzeżach miasta. Widać wpływy różnych kultur i epok w historii miasta. Tbilisi jest miastem wieloetnicznym. Od wieków panowała tu też wolność wyznania. W krajobrazie miasta uwagę zwraca największa budowla sakralna Gruzji – katedra Św. Trójcy będąca siedzibą Katolikosa-Patriarchy Gruzji, który stoi na czele Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. W orientalnej dzielnicy Abanotubani stoi meczet. Gdzie indziej trafić można na synagogi a nawet na zamkniętą już świątynię Czcicieli Ognia jak nazywani są wyznawcy zaratusztrianizmu, monoteistycznej religii wywodzącej się z Iranu.

Schodzimy ze wzgórza. Zanim jeszcze zobaczymy charakterystyczne ceglane kopuły wyczuwamy w powietrzu zapach siarki unoszący się nad dzielnicą Abanotubani. Ta część miasta słynie z siarkowych łaźni tureckich, które w tym miejscu działają nieprzerwanie od kilkunastu stuleci. Niestety żadnego z hammamów nie odwiedziliśmy, ale gdybyśmy mieli wybierać postawilibyśmy na łaźnie Orbeliani, których budynek wyglądem przypomina perski meczet dzięki fasadzie pokrytej glazurą w orientalne wzory i wieżyczkom – niby minaretom.

Zamiast tego jeszcze raz spacerujemy po stromych uliczkach tej części starego miasta. Mijamy kamienice z typowymi dla Tbilisi drewnianymi, kolorowymi balkonami. Niektóre budynki są zadbane, inne mniej, a są i takie które wymagają wsparcia stalowych konstrukcji by się nie zawalić. Kiedy schodzimy schodami spod malowniczo położonego kościoła Zemo Betlehemi zaczyna się ściemniać.

Wchodzimy do niepozornego lokalu mieszczącego się w piwnicy jednej z kamienic. Wszyscy wyglądają na stałych bywalców. Wybieramy zza szyby kolejne talerzyki z sałatkami, piklami, naszymi ulubionymi przystawkami z bakłażana i orzechów włoskich (badridżani). Do tego zamawiamy kilka chinkali i i lokalną oranżadę. Pani podlicza rachunek na drewnianym liczydle. Wybieramy stolik przy wentylatorze. Niestety gruzińskie piwnice przepełnione są dymem papierosowym, za to mają niepowtarzalny klimat : )

Skoro zaczęliśmy od nietrafionego wyboru mieszkania to pociągniemy ten wątek do końca. Tym razem trafiamy na przemiłą gospodynię, więc nie zrażają nas zrujnowane, drewniane schody i odrapane, pobazgrane ściany klatki schodowej. Gdy otwierają się drzwi jesteśmy mile zaskoczeni, mieszkanie wygląda nawet lepiej niż na zdjęciach z oferty. Okazuje się też, że nasz apartament jest ogromny. Dwie sypialnie, salon, kuchnia. Poczucia przestrzeni dodaje fakt, że sufity są na wysokości jakiś 4 – 5 metrów : D Gdy zbliżamy (a biorąc pod uwagę długość korytarza to trafne określenie) się do salonu słyszymy odgłosy telewizora. W głowie zapala nam się lampka, czy znowu trafiliśmy na jakieś współdzielone lokum?! Na szczęście okazuje się, że to tylko właścicielka zostawiła włączony telewizor ogarniając wcześniej mieszkanie ; )

Następnego dnia popsuła się pogoda, zrobiło się dość chłodno (jak na Gruzję latem), wietrznie a momentami nawet deszczowo. Mimo to wjechaliśmy kolejką linowo – terenową na górujące nad Tbilisi wzgórze Mtacminda, z charakterystycznym masztem wieży telewizyjnej. Na szczycie góry powstał park rozrywki, w którym jedną z atrakcji jest 80-metrowy diabelski młyn. Niestety, ku mojemu i Zuzi wielkiemu rozczarowaniu, z uwagi na warunki pogodowe ogromne koło się nie kręciło. Mimo wszystko warto tu wjechać  choćby dla widoku na panoramę miasta. A Zuzi i Zosi na pocieszenie musiał wystarczyć normalny plac zabaw obok dolnej stacji kolejki : )

Dalej Zosia za punkt honoru postawiła sobie dojście na piechotę do placu Wolności, nie omijając po drodze żadnych schodków, słupków i murków. Wiadomo : ) Szliśmy więc pół dnia, a przynajmniej takie mieliśmy wrażenie bo gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce byliśmy straszenie głodni. Kiedy znaleźliśmy pierwszą obiecująco wyglądającą piwnicę i zajęliśmy ostatni wolny stolik zamawialiśmy z karty po kolei jak leci, jakby miało do nas dołączyć kilka osób : D Niestety kelnerka przynosiła nam dania również w losowej kolejności : P więc sałatkę z pomidorów dostaliśmy na sam koniec, po zupie-gulaszu czakapuli  i po niemal zjedzonym kurczaku w śmietanowo-czosnkowym sosie (chkmeruli). Na stole wylądowało również adżarskie chaczapuri, zestaw ulubionych pikli i bakłażan z orzechami. Zosia zasnęła zmęczona pokonywaniem niezliczonej ilości przeszkód, które pojawiały się przed nią po drodze a my zajęliśmy się zjadaniem tego wszystkiego co na głodzie zamówiliśmy.

Najedzeni i wyspani ruszyliśmy dalej. Planowaliśmy jeszcze raz wjechać kolejką liniową pod twierdzę Narikala by zobaczyć oświetlone miasta nocą, ale okazało się że wagoniki z uwagi na zbyt silny wiatr również nie kursują. Zamiast tego przygodę z Tbilisi zakończyliśmy na Moście Pokoju podświetlonym tysiącami lampek LED z iluminacją nawiązującą do gruzińskiej flagi. Zdjęcia na jej tle robiła nam Zuzia, która cały dzień chodziła i z telefonem ciągle słychać było: „Zośka stań tu, taki ładny widok„. No bo co ma dziecko robić jak widzi, że tata bez aparatu się nigdzie nie rusza a mama zamiast ręki od paru dni ma kamerkę GoPro? Ale gdy usłyszeliśmy „Zośka, siadaj selfiksa sobie zrobimy” padliśmy : D Zuzia, na gwiazdkę będzie aparat ; )

W Tbilisi łącznie spędziliśmy więc 2 dni. Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą, że odkrywać i smakować stolicę Gruzji należy znacznie dłużej. I pewnie będą mieć rację, ale jeśli ktoś ma bardzo napięty plan zwiedzania, to ja zaryzykuję stwierdzenie, że jeden dzień od rana do nocy wystarczy by zobaczyć główne atrakcje miasta.

J.

No i jeszcze info o naszych noclegach:

POLECAMY:

Cozy Apartment at Rustaveli Avenue – link do oferty w serwisie Booking.com tutaj

 

NIE POLECAMY:

Giorgi’s Place przy ulicy Aleksandra Dumas. A kto czytał wpis, wie dlaczego ; )