Na parkingu przed świątynią Wat Yai Chai Mongkhon w Ayutthaya podeszliśmy do jednego z kierowców stojących tam tuk tuków i zapytaliśmy czy zawiezie nas do Wat Muang. Sądząc po jego zdziwieniu, chyba nie często pada takie pytanie. Dla pewności pokazaliśmy mu na mapie miejsce, do którego chcieliśmy dotrzeć. Zniknął na chwilę, po czym wrócił z innym kierowcą wyjaśniając, że ten nas zawiezie. Cena – 1 200 batów. Nawet nie zamierzaliśmy się targować. Około 130 zł za łącznie ponad 100 kilometrów jazdy nie wydawało nam się wygórowaną kwotą. Upewniliśmy się tylko, że na miejscu mamy czas do zachodu słońca i mogliśmy jechać.
Na pewno są inne sposoby na dotarcie do Wat Muang. To raczej ten nasz jest niestandardowy, bo żadnego i innego tuk tuka nie widzieliśmy ani na drodze, ani na parkingu pod świątynią. My jednak od pierwszej jazdy w Bangkoku pokochaliśmy tuk tuki! A co ważniejsze podróżując nimi Zosia nie ma problemów z chorobą lokomocyjną.
Tuk tukiem przez świat
Ruszyliśmy więc naszym małym, różowym pojazdem w trasę. Kojarzycie taki film, w którym gość na kosiarce jedzie przez USA? To wyobraźcie sobie niewielkiego tuk tuka na dwupasmowej drodze mijanego przez ciężarówki, autobusy, vany i znacznie szybciej jadące auta osobowe. Choć musimy przyznać, że prędkość osiągana przez nasz środek transportu też nas pozytywnie zaskoczyła. Mniej więcej po godzinie byliśmy na miejscu po drodze robiąc jeszcze wspólnie z kierowcą zakupy w 7eleven.
Wiedzieliśmy, ustalając plan, że w Ayutthayi zostanie nam pół dnia wolnego czasu, ale zamiast jechać prosto do Sukhothai chcieliśmy zobaczyć jeszcze coś w okolicy. Do wyboru mieliśmy Lop Buri, miasto słynące z dzielnicy opanowanej przez małpy, które nieszczególnie respektują prawo do własności prywatnej lub gigantyczny, złoty posąg Buddy stojący pośród zielonych pól ryżowych, gdzie zwłaszcza przed zachodem słońca miało być bardzo nastrojowo. Postawiliśmy na opcję numer dwa.
Wat Muang – wyobrażenia kontra rzeczywistość
Rzeczywistość nie do końca zgadzała się z idyllicznym opisem przeczytanym w jednym z przewodników. Co prawda wyłaniające się zza murów ogromne, różowe płatki kwiatu lotosu otaczające pierwszy z świątynnych pawilonów wyglądały obiecująco, ale niestety dalej było tylko gorzej. Zamiast ścieżek wijących się wśród pól ryżowych z każdej strony atakował nas plastikowo – dewocjonalny folklor w najgorszym wydaniu. Setki, w większości dość szpetnych, plastikowych figur. W świątyniach Bangkoku jak Wat Phra Kaew czy Wat Arun zachwycaliśmy się misternie wykonanymi i oryginalnymi figurami bóstw, wojowników czy mitycznych stworów. Tutaj mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w jakimś wymarłym lunaparku, gdzie wrzucono różne, niepotrzebne nigdzie indziej, tandetne figurki. Dalej były makabryczne „parki tematyczne” ilustrujące sceny z wyobrażeniami piekła. Z uwagi na drastyczność obrazów staraliśmy się je omijać. Wrażenia dopełniały nieczynne drewniane budki z pamiątkami czy jedzeniem.
Jednym z niewielu ciekawych miejsc był świątynny pawilon (wiharn) Kaew wyłożony od zewnątrz „srebrnymi” taflami a wewnątrz lustrami. Na bezryżu i rak ryżem, jak głosi chińskie powiedzenie ludowe.
W końcu, już mocno zniesmaczeni, przedzierając się przez tysiące figurek kolorowych kogutów, dotarliśmy do Złotego Buddy. Posąg wykonany jest z cementu i pokryty złotą farbą ; ) Faktycznie jest ogrooomny i robi nie mniejsze wrażenie, gdy stojąc obok, jest się wielkości paznokcia. Budda wraz z podstawą mierzy 92 metry wysokości (i 63 metry szerokości), dzięki czemu zalicza się do 10 najwyższych pomników na świecie.
Reszta nie do końca tak miała wyglądać, ale nie, nie żałujemy. Mamy świetne wspomnienia z trasy, a Budda faktycznie zrobił duże wrażenie. No i przynajmniej mamy jeden wpis, w którym nie wszystko jest och i ach, jak czasem nam znajomi zarzucają : P Aaa, no i nie wiadomo jak skończyłoby się spotkanie z krnąbrnymi małpkami w Lop Buri ; )