Zaczęło się obiecująco. Dwupasmowy odcinek drogi szybkiego ruchu z Kutaisi w kierunku Tbilisi skończył się jednak szybciej niż moglibyśmy się przyzwyczaić do zawrotnej jak na gruzińskie warunki prędkości. Dalej już jednopasmowa droga wiodła przez mniejsze miasteczka albo wiła się serpentynami po górkach będących awangardą pasma Małego Kaukazu. Tempo przejazdu chcąc nie chcąc narzucało najsłabsze ogniwo na trasie, jakim była długa ciężarówka wyładowana drewnem. Wlekliśmy się za nią w sznurku aut dobre kilkadziesiąt kilometrów zanim nadeszła nasza kolej wyprzedzania.
Po drodze mieliśmy za to okazję do zaobserwowania pewnego fenomenu gruzińskiego handlu przydrożnego. Wygląda to tak, że poszczególne miejscowości czy odcinki na trasie specjalizują się w jednym rodzaju produktu czy usługi. I o ile przykładowo kilkanaście stoisk z glinianymi naczyniami różnego przeznaczenia i figurkami pokroju naszych szacownych krasnali ogrodowych czy ustawionych niemal rzędem wzdłuż drogi kilka garkuchni z gotowaną kukurydzą aż tak nie dziwi, bo może akurat w okolicy rośnie kukurydza albo mieszkańcy mają tradycje garncarskie, to jednak zdarzały się specjalizacje wprawiające nas w osłupienie. Przykłady? Proszę bardzo! W jednej z miejscowości naliczyliśmy kilkanaście warsztatów samochodowych. W innej przy drodze stały, też w liczbie dwucyfrowej, stragany z… olejami silnikowymi. W innej co rusz wystawiona była woda mineralna. Zaopatrzony w zapas oleju, wody, ceramiki, miodów i kukurydzy podróżujący po tej trasie mógłby pomyśleć, a gdyby tak móc pobujać się w hamaku… i co? Bam! Ze trzydzieści straganów z hamakami i meblami ogrodowymi. Nie wiem jak ktoś wpadł na taką niszę, ale szacun dla pioniera. Pozostałych 29 naśladowców miało już gotowy pomysł na biznes ; )
Jak to może działać? Bo ile można walczyć z sąsiadami promocjami itp. Wygląda na to, że ceny są ustalone i nikt się nie wychyla. Tak stwierdziliśmy widząc na małych budkach, w których sprzedawane (a czasem i wypiekane) są chlebki z piernikowego ciasta. Na każdej identyczne ceny i promocja 5 plus jeden gratis. Nam wystarczyły trzy. Proste i pyszne : )
Niestety z tej trasy nie mamy prawie zdjęć bo Zosia odsypiała poranny spacer po Jaskini Prometeusza, a przy jej problemach w podróżowaniu autem, staramy się takie okazje wykorzystywać do jak najbardziej sprawnego przemieszczania się. Tylko na te chlebki się skusiliśmy : D
Wreszcie około 100 km przed Tbilisi ponownie wjechaliśmy na autostradę, która tym razem prowadziła już do samej stolicy. Ale po drodze mieliśmy jeszcze jedno miejsce do zobaczenia i nie chodzi o Muzeum Stalina w jego rodzinnym mieście Gori. Zdecydowanie bardziej interesowało nas skalne miasto Uplisciche. By tam dotrzeć należy zjechać z autostrady w Gori a dalej kierować się GPS albo mapą, bo znaki informujące o tym miejscu występują w ilościach śladowych.
Tłumy raczej nie ciągną w to miejsce. Gdyby więc nie to, że z odległości kilku kilometrów widać już wzgórza z ciemniejszymi plamami, sugerującymi że mogą to być groty, w ogóle zastanawialibyśmy czy zmierzamy w dobrym kierunku. Przejeżdżamy przez wioskę, w której dopiero kiedyś ktoś wpadnie na pomysł, żeby chociaż jakiś sklep otworzyć. Niepoprawni wizjonerzy może nawet widzą w tym miejscu jakąś kawiarnię czy restaurację z lokalną kuchnią. Na razie jednak nikt nie traktuje ich wizji poważnie. Mijamy most, ostatnie kilkaset metrów i widać parking, bar, sklepik z pamiątkami, znaczy że dobrze trafiliśmy. I nie bar mam tutaj na myśli ; )
Skalne miasto Uplisciche
Zosia! zobacz tam, jaszczurki! Teraz już tylko one zamieszkują imponujący system pomieszczeń wykutych w skałach wznoszących się nad brzegiem rzeki Mtkvari. Za to kiedyś, czyli mniej więcej dwa tysiąclecia temu, w okresie szczytowego rozwoju, warowne skalne miasto miało nawet około 20 000 mieszkańców. Z czasem nastąpił odpływ ludności do rozwijających się, nowoczesnych ośrodków miejskich w Mcchecie i Tbilisi. Nadal jednak Uplisciche stanowiło schronienie w trakcie najazdów arabskich czy mongolskich. Przez pewien czas miał tu urzędować nawet król wraz ze swoim dworem.
Skalne miasto można zwiedzać idąc ścieżką i zaglądając do grot odczytawszy najpierw kolejne tabliczki: „apteka”, „winiarnia” czy „sala królowej” wyróżniająca się spośród innych rozmiarami. W innej z kolei uwagę zwraca dekoracja wykuta na sklepieniu.
Ale nie z dziećmi. To jest właśnie największa zaleta podróżowania z małymi odkrywcami. Ścieżka? Jaka ścieżka, skoro można skakać z kamienia na kamień obserwując jaszczurki i zaglądać we wszystkie zakamarki bawiąc się w chowanego. A my musieliśmy puścić wodze wyobraźni by odpowiadać na serię pytań w stylu: tata, a gdzie ci ludzi spali? mama, a jak się myli? tata, a do czego ta dziura? do wina? jak to? I wtedy człowiek zaczyna się naprawdę zastanawiać jak to mogło wyglądać. Aż w końcu sami nabraliśmy ochoty by spędzić tu trochę więcej czasu, siedząc na ciepłych kamieniach i patrząc na niemal bezludne okolice oświetlone popołudniowym słońcem. Gdyby tak jeszcze tego wina można zaczerpnąć…
J.