Plaża Cofete i inne atrakcje półwyspu Jandia – Fuerteventura dzień 2 i 3

Półwysep Jandia ma dwa oblicza. Pierwsze z nich to kurortowe miasta Morro Jable czy Costa Calma, z gwarnymi barami i dyskotekami oraz zatłoczonymi bulwarami. Całości dopełnia Playa Sotavento, która rozciąga się na długości 9 (tak, dziewięciu!) kilometrów a miejscami ma kilkaset metrów szerokości. Akurat tej plaży nie można nic zarzucić, ale też nas nie zachwyciła, choć może byłoby inaczej gdybyśmy na nią trafili zanim zobaczyliśmy drugie oblicze półwyspu.

Kilkaset metrów za Morro Jable kończy się droga asfaltowa, zaczyna się szutr. Zmieniają się też widoki, zamiast hotelowych molochów i turystycznego przemysłu mamy przed oczami surowe krajobrazy, bezdroża z oceanem w tle. Czasem spotkać można kozę. Czasem minąć zapalonego rowerzystę, któremu nie straszne tumany kurzu, jakie ciągną się za autami. Kończy się tutaj również standardowe ubezpieczenie auta obejmujące jedynie drogi asfaltowe, przynajmniej my tak mieliśmy w warunkach. Napęd 4×4 jednak nie jest konieczny, ale mocniejszy silnik na pewno da plus 10 do frajdy z jazdy. W aucie oczywiście, nie rowerze.

Po kilku kilometrach odbijamy w prawo, wspinamy się delikatnymi serpentynami. Kiedy w końcu ukazuje nam się odcięta od cywilizacji druga strona cypla, zgodnie stwierdzamy vamos a la playa! Aż po horyzont ciągnie się bowiem szeroka, biała i praktycznie pusta plaża. Coś niesamowitego. Chyba tylko plaże Algarve zrobiły na nas takie wrażenie, a to o czymś świadczy ; ) Jeśli więc kiedyś wrócimy na Fuertę to właśnie dla Playa de Cofete! I zbudujemy jeszcze większy zamek niż ten, który udało nam się zrobić zanim przypływ nie porwał nam łopatki : P

Kiedyś w tych okolicach ukrywali się również ci mieszkańcy, którzy unikali obowiązkowej służby wojskowej albo z innych powodów chcieli żyć z dala od cywilizacji ; )

U podnóża gór wypatrzeć można też intrygującą budowlę z wieżyczką. To owiana tajemnicą Willa Wintera. W posiadłości Gustawa Wintera, zwanego przez lokalnych mieszkańców Don Gustavo, gościł sam Adolf Hitler z Ewą Braun. Krążą plotki, że budynek poprzez tunel wulkaniczny ma połączenie z oceanem i stanowił w trakcie II wojny światowej część bazy dla u-bootów, widywanych czasem w okolicy przez tutejszych rybaków. Tajemnic i domniemań jest więcej, łącznie z takimi wedle których willa była rzekomo bazą przerzutową, gdzie dokonywano operacji plastycznych uciekającym z Europy do Ameryki Południowej zbrodniarzom wojennym.

Tej tajemnicy nie wyjaśnimy, ale za to możemy odpowiedzieć na być może nie mniej ważne pytanie. Gdzie na tym odludziu można dobrze zjeść : P Wsiadamy w auto i wracamy do rozjazdu, a tam kierujemy się w stronę latarni morskiej stojącej na krańcu półwyspu.

Kilkaset metrów przed latarnią, pośrodku niczego jest… miasteczko. Ma nawet nazwę Puertito de la Cruz. Chyba wszędzie, gdzie dotarli hiszpańscy kolonizatorzy jest jakieś Puerto de la Cruz. To na Fuercie jest jednak dość specyficzne. Zbudowane na piasku z kilkoma niskimi bungalowami, rzędami przyczep campingowych z drewnianymi dobudówkami i wiatrakiem. Przy domach żywego ducha. W mieście kilka restauracji, w tym polecana Punta de Jandia. Nie była to nasza miłość od pierwszego wejrzenia, a to za sprawą setek much, które grasowały wokół stolików. Zapach środka owadobójczego skutecznie zniechęcił nas przed wybraniem stolika wewnątrz. Pozostały te na zewnątrz i ciągła walka z intruzami.  Za to zamówione przez nas małże po marynarsku i krewetki w czosnku, w pełni wynagrodziły niedogodności : )

Ale to nie koniec atrakcji. Jakieś 2 km na północ od Puertito de la Cruz (czy tylko dla nas język hiszpański brzmi jak wakacje? : D) jest kolejna plaża godna uwagi. Zupełnie inna niż Cofete. Kameralna, położona w malowniczej zatoczce otoczonej stromymi klifami Playa de los Ojos, na którą wieczorny przypływ przynosił muszle patella candei, czyli jak podpowiada wikipedia pozostałości po morskich ślimakach zwanych czareczkami. Zejście na plażę jest dość strome, ale jak widać na załączonych obrazkach nawet z dwójką maluchów się da. Kozy stojące na krańcach klifu pewnie też by dały radę, ale na szczęście nie próbowały : P Pogrążonych w poszukiwaniach muszli zastał nas zachód słońca.

Drugi dzień na półwyspie Jandia spędziliśmy zupełnie inaczej. Po tym jak okazało się, że Park Guinate na Lanzarote już nie istnieje obiecaliśmy Zuzi wizytę w Oasis Park w La Lajita. To jedyny ogród zoologiczny i botaniczny na Fuercie. Zagorzałych przeciwników atrakcji w stylu zoo nie będziemy przekonywać, choć wydaje nam się, że jakieś zasługi dla ochrony gatunków zagrożonych mają. Pozostałym szczerze polecamy, ogród jest bardzo przyjemny i taki jakiś naturalny, nie widać tu ciasnych klatek czy wybiegów, a warunki jakie mają zwierzęta wydają się naprawdę dobre.

W cenie wstępu jest też pokaz lwów morskich, podobny do tego z Loro Parque na Teneryfie. Atrakcją nie tylko dla dzieci będzie też możliwość nakarmienia żyrafy czy innego zwierzęcia zakupioną torebką warzyw.

Za dodatkową opłatą można w bardziej kameralnej grupie wejść do świata lemurów, nakarmić je owocami i czekać aż któryś osobnik wskoczy nam na ramię czy głowę. Bałem się tylko, jak zareaguje Zuzia, ale lemury chyba to wyczuwały bo wskakiwały na mnie : P Można też wziąć udział w organizowanych wycieczkach na grzbiecie wielbłąda, ale czy warto męczyć zwierzaka?

Niepostrzeżenie w Oasis Park spędziliśmy niemal cały dzień i tylko rzutem na taśmę złapaliśmy jeszcze ostatnie promienie słońca na plaży Sotavento. Ale o niej już było : )

J.