Lecimy do Gruzji! Na pokładzie nocnego lotu z Pyrzowic do Kutaisi bardzo wesoło za sprawą zespołu „Dolina Popradu” z Piwnicznej Zdroju lecącego na festiwal zespołów regionalnych odbywający się w Batumi. Dochodzi północ a ktoś co chwilę zaczyna intonować kolejną przyśpiewkę i widzimy spojrzenia pozostałych skierowane na nas z pytaniem: możemy? Z tego co się zorientowaliśmy na lotnisku Zuzia i Zosia to jedyne dzieci na pokładzie, ale dziewczynom ani w głowie spanie. Zosia tańczy na fotelu śmiejąc się od ucha do ucha. Atmosfera jak w autokarze ze szkolną wycieczką. W końcu i do mnie trafia puszka z piwem, w której już z daleka można wyczuć trunek znacznie mocniejszy niż oryginał. Imprezę kończy jednak stewardessa, grzecznie ale stanowczo prosząc o ciszę w imieniu podróżujących dzieci. Że niby o nasze dzieci chodzi? Widocznie na kogoś trzeba zwalić ; )
W końcu wszyscy zasypiają, tzn. Zosia, Zuzia i Dolina Popradu, tylko ja i Domi nie umiemy zasnąć szukając bez skutku jakiejkolwiek pozycji, która to umożliwi. Takie minusy podróżowania w 4 osoby na 3 fotelach… trzeba przeżyć i już : ) Mnie było łatwiej, leciałem podekscytowany podróżą w nieznany dotąd region, do kraju który jakoś tak mimowolnie budzi pozytywne emocje wśród Polaków. Bo jeśli nawet mój tata powiedział, że do Gruzji to on by też pojechał, to wierzcie mi, coś musi być na rzeczy : D Gorzej miała Domi, ona leciała pełna obaw. Naczytała się dziewczyna w ostatnich dniach różnych opinii o Gruzji, z którymi zresztą będę chciał się rozprawić. Przede wszystkim martwiła się jednak o Zosię, u której kilka tygodni przed wyjazdem zaczęły się problemy z jazdą autem. A przecież mieliśmy na miejscu do pokonania ponad 2 000 km, po drogach którymi internety straszą. U mnie tradycyjnie górą optymizm, że jakoś to będzie, bo inne auto, bo inne otoczenie. No i „kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć”, prawda panie Coelho? : D
Optymizm to jedno, ale logistyka też była maksymalnie podporządkowana, by przejazdy możliwie pokrywały się z czasem drzemki. Kilka miejsc, jak Batumi, skalne miasto Wardzia czy park narodowy Waszlowani wypadło z trasy jako powodujące niewspółmiernie wysoki przyrost czasu przejazdu. Ale jednego miejsca nie mogło zabraknąć pomimo odległości. Chodzi oczywiście o SWANETIĘ. To zdjęcia z tego regionu otoczonego przez majestatyczne, ośnieżone kaukaskie pięciotysięczniki sprawiły, że mniej więcej rok temu zacząłem polować na bilety do Gruzji.
Problem tylko taki, że do Swanetii oddalonej o nieco ponad 200 km od lotniska w Kutaisi jedzie się w wariancie optymistycznym 4 godziny a po drodze nie ma nic na tyle ciekawego, by jakoś rozłożyć tę jazdę na cały dzień. Postanowiliśmy więc wykorzystać czas przylotu (według polskiego czasu mieliśmy lądować o 1.30), by przynajmniej większość drogi dziewczyny przespały.
Nawet najlepszy plan czasem nie wypali. Zamiast od razu wsiąść w auto, czekaliśmy na nie ponad półtorej godziny. Trochę dlatego, że Wizzair przyleciał wcześniej niż w rozkładzie, trochę dlatego że przeszacowałem czas na odprawę wizową na lotnisku (funkcjonariuszka służby granicznej widząc, że jesteśmy z dziećmi od razu nas przechwyciła i trafiliśmy na początek kolejki), ale przede wszystkim dlatego, że kierowca się spóźnił. Już świtało (+2h w stosunku do czasu w PL) kiedy mieliśmy ruszyć naszym Nissanem X-Trail. Pozostało tylko zamontować foteliki. Konsternacja. Pomimo jasnych informacji o wieku i wadze naszych dziewczynek dostaliśmy dwie kołyski niemowlęce. Giorgi – kierowca, który dostarczył auto mówi, że takie foteliki dostał z Tbilisi i na miejscu nie ma nic innego, ale że w Gruzji takie dzieci jak nasze to już bez fotelików jeżdżą. Bez spojrzenia, wiedziałem że Domi jest wściekła, na wszelki wypadek upewniła mnie jednak mówiąc, że czytała o gruzińskich drogach i kierowcach i nigdzie nie jedzie.
Sytuacja wydawała się patowa, więc przyjęliśmy rozwiązanie zaproponowane przez Giorgiego. Mianowicie, jego znajomi z Zugdidi, miasta przez które mieliśmy i tak przejeżdżać, kupią nam przynajmniej fotelik dla Zuzi (bo siedząc bez niczego pas przechodził jej prawie po twarzy) i tam go sobie odbierzemy.
No to w drogę…
W końcu z ponad 2-godzinnym opóźnieniem w stosunku do planu ruszyliśmy. Z automatyczną skrzynią biegów (dla mnie nowość) i wkurzoną żoną na tylnej kanapie miałem się mierzyć z tymi wariatami na drogach. A i zapomniałbym, do tego jeszcze z zamienionymi miejscami manetkami od kierunkowskazów i wycieraczek. Ale czym byłoby życie bez wyzwań? : D A dzięki temu może i nasze auto po kilku dniach nie było najczystsze, ale za to przednia szyba błyszczała przez całe dwa tygodnie ; )
O tych gruzińskich drogach i stylu jazdy napiszę kiedyś więcej, ale nie będą to jakieś mrożące krew w żyłach opowieści. Pomimo na pozór ułańskich szarży czy chaosu na ulicach i skrzyżowaniach Tbilisi, ja przynajmniej, nie widziałem na gruzińskich drogach chamstwa, awantur czy zajeżdżania, jak to ma często miejsce w Polsce. Jest za to bardziej elastyczne podejście do ilości pasów ruchu i miejsc gdzie wyprzedzanie jest możliwe, co w efekcie poprawia płynność jazdy wszystkich uczestników ; )
Trzeba się tylko przełamać, bo pierwszy wyjazd na drogę może faktycznie powodować lekki szok. Trzymając ręką lewą nogą żeby przyzwyczaić się do automatu widziałem jak bez sygnalizacji mijają mnie na trzeciego auta różnej klasy czasem przy tym trąbiąc ostrzegawczo. Nie spieszyliśmy się, do Zugdidi mieliśmy ok. 100 kilometrów niezłą drogą.
Pierwsze wrażenia? Jest inaczej, a to już dobrze : ) Jest wiejsko z nutą egzotyki dzięki posesjom oplecionym winoroślami, gdzieniegdzie widać palmy. Domy i ogrodzenia raczej zapuszczone, jedynie sporadycznie w widać jakieś blokowisko w radzieckim stylu, a relikty związku z ZSRR widać raczej na drogach, gdzie nie trudno zobaczyć Kamaza czy Ładę. Sporo jest też aut z kierownicą po prawej stronie, gdyż jeszcze do niedawna bardzo korzystne dla Gruzinów było właśnie sprowadzanie samochodów z Kraju Kwitnącej Wiśni.
To jednak nie auta przykuwają naszą uwagę na drodze a niemal wszechobecne na tej trasie KROWY, chociaż i świnie się zdarzają. Idące poboczem albo jezdnią. Tak po prostu, z reguły bez czyjegokolwiek nadzoru. Przy pierwszym spotkaniu nie bardzo wiedzieliśmy co robić? Czekać? Objeżdżać? Trąbić? Filmiki kręcić? Nasza rada, można trąbić jeśli to konieczne, ale z reguły po prostu omijać powoli, krowy niewzruszone będą stać sobie spokojnie.
A w ogóle co za czasów się doczekaliśmy, że na widok takich niby zwykłych zwierząt wszyscy bez wyjątku reagujemy entuzjastycznie, wiadomo, na czele z Zosią. Ale kiedy widzieliście ostatnio świnię na żywo? Ja chyba ze 20 lat temu : P A tutaj nikt nie zwraca uwagi na pędzące poboczem stadko kilkunastu malutkich prosiaczków, z tymi słodkimi ogonkami, trzęsącymi się uszkami… ehhh : D
Pałac Dadianich w Zugdidi i zapora wodna na rzece Enguri
Do Zugdidi dojechaliśmy tuż po 8, więc wiedzieliśmy że mamy w najlepszym razie godzinę zanim otwarte zostaną sklepy i fotelik dostarczony. Nie przypadkiem więc na miejsce spotkania wybrałem parking tuż obok Pałacu Dadianich, najważniejszego (jedynego?) zabytku w mieście. Dziewczyny spały, a ja po 15-minutowym power napie (Domi nie rozumie tego fenomenu, ale na mnie działa lepiej niż długie spanie) poszedłem obejrzeć rezydencję książęcego rodu Dadianich, który przez wiele stuleci panował w regionie Megrelii. Przedstawiciele Dadianich utrzymywali kontakty ze szlacheckimi rodami Europy Zachodniej stąd i wygląd siedziby taki europejski. Na zwiedzanie wnętrz (wśród eksponatów m.in. całun Maryi, tak tej od Jezusa czy pamiątki związane z Napoleonem, tak tego z polskiego hymnu) było jeszcze za wcześnie.
W końcu po ponad 2 godzinach czekania dostaliśmy nasz fotelik i mogliśmy kontynuować podróż do Swanetii. Po mniej więcej 30 km, gdy droga zaczęła wspinać się i kręcić się serpentynami, zjechaliśmy zobaczyć zaporę wodną na rzece Enguri – piątą co do wysokości betonową zaporę na świecie – 271,5 m i szeroką na 728 metrów. Jeszcze do niedawna był to nr 3 na świecie, ale Chińczykom nie brakuje rozmachu przy swoich inwestycjach i skutecznie atakują miejsca na podium. Widok potężnej zapory robi niesamowite wrażenie a do tego elektrownia wodna pokrywa mniej więcej 40% zapotrzebowania na energię elektryczną w Gruzji. By dojechać do tamy wystarczy odbić kilkaset metrów w lewo w drogę obok budki strażniczej. Raczej trudno przegapić zjazd, a naprawdę warto zobaczyć : )
Stąd do Mestii pozostało jeszcze mniej więcej 100 km. Sto kilometrów serpentyn, podjazdów i pięknych widoków. Początkowo na turkusowe jezioro ciągnące się kilkanaście (a może i więcej?) kilometrów powstałe na skutek budowy tamy. Potem na doliny, urwiska i szczyty pogrążone w chmurach. I właśnie te chmury, z których co jakiś czas leciały krople deszczu martwiły nas najbardziej. Prognozy akurat na najbliższe 2 dni, które mieliśmy spędzić na trekkingach po Swanetii też nie napawały optymizmem, ale pozostawało wierzyć w zmienność górskiej aury ; )
I kilka zdjęć z drogi powrotnej, gdy pogoda była znacznie lepsza.
W krainie kamiennych wież i żądnych krwi Swanów
Wreszcie około 15stej zobaczyliśmy pierwsze kamienne wieże, z których słynie Swanetia. Jak podają przewodniki jest to najwyżej położony zamieszkały region Kaukazu. Co prawda sama Mestia, czyli nieformalna stolica regionu leży na wysokości „zaledwie” 1 500 m n.p.m., ale już takie Ushguli to poziom 2 200 m n.p.m. Przez stulecia Swanetia była odizolowana od pozostałej części kraju, więc zamieszkujący ją Swanowie, dumni i porywczy górale, mają swoje odrębne tradycje, obyczaje i archaiczny dialekt języka gruzińskiego bez formy pisanej, przez co wypierany obecnie przez urzędową wersję gruzińskiego.
Zresztą jeszcze stosunkowo niedawno region ten był niedostępny z uwagi na brak porządnej drogi czy zdarzające się porwania turystów dla okupu. Dopiero wysiłki gruzińskich władz na początku XXI w. sprawiły, że Swanetia jest teraz miejscem bezpiecznym i chętnie wybieranym celem podróży po Gruzji będąc jednocześnie głównym ośrodkiem alpinistycznym w kraju. W okolicy powstają też ośrodki narciarskie, a nowa droga asfaltowa jest przejezdna nawet zimą. Pamiątką po starej trasie są spotykane na poboczu ołtarzyki na cześć kierowców, którzy zginęli na drodze, gdzie obok zdjęcia stoją kieliszki z czaczą, butelki z piwem czy coca-colą i inne produkty pierwszej potrzeby ; ) Ponoć kiedyś wyruszając w drogę trzeba się było przy takim ołtarzyku napić z gospodarzem i przy okazji nabrać animuszu do dalszej jazdy.
Już w samej Mestii GPS spłatał nam figla wystawiając na próbę nasze auto i kierowcę ; ) Jechaliśmy więc wąską dróżką, o której powiedzieć, że była wyboista to jakby nic nie powiedzieć. Chciałem zawrócić, ale na manewry nie było za bardzo miejsca, z jednej strony skały, z drugiej rwąca rzeka, a za nami już jechało kolejne auto, stąd wywnioskowałem że gdzieś ta droga chyba prowadzi. Jechaliśmy więc dalej testując pierwszy raz napęd 4×4 i szurając podwoziem po sterczących kamieniach. Droga okazała się ślepa, więc trzeba było wracać, ale w duchu cieszyłem się, że to przynajmniej ostatni raz kiedy tędy musimy przejechać : D
W końcu dotarliśmy do hotelu i mogliśmy odespać podróż… taaa jasne ; ) Takie rzeczy to nie ze mną. Po szybkim ogarnięciu się po podróży oczywiście wyciągnąłem dziewczyny na spacer wśród kamiennych wież Mestii, tym bardziej że wyraźnie się rozpogodziło. O dziwo, nikt nie protestował : )
Mestia po staremu i po nowemu
Mestia była regionem, na który stawiał były prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili. Powstała w miarę komfortowa droga dojazdowa, rozwinęła się infrastruktura dla narciarzy (ośrodki Tetnuldi i Hatsvali), wybudowano nawet niewielkie lotnisko, choć przez 4 dni widzieliśmy tylko jeden samolot. Zmiany widać także w samym centrum Mestii, które obeszliśmy kilka dni później. Centralnym punktem jest rynek miejski (Seti Square) z pomnikiem królowej Tamary na dość dziwacznym koniu. Odnowiono (a może wybudowano od nowa) wiele okolicznych budynków. W projektach wykorzystywane są kamień i drewno, czyli surowce których w okolicy jest pod dostatkiem. Mam tylko nadzieję, jak zresztą wiele osób z którymi rozmawiałem, że wraz z dynamicznym rozwojem turystyki górskiej region ten zachowa swój charakter, doceniony przez UNESCO wpisaniem Górnej Swanetii na listę dziedzictwa kulturowego.
Pierwszego dnia wybraliśmy jednak położoną nieco wyżej od centrum część miasteczka, gdzie na zboczach dumnie stoją kamienne wieże a czas płynie jakby wolniej. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami, które w najlepszym razie dawno temu zostały pobieżnie wybrukowane kamieniami, szukając wieży do której można by wejść a najlepiej wspiąć się na jej dach.
W końcu taką znaleźliśmy, zapłaciliśmy po 3 lari (czyli ok. 5 złotych) dziadkowi który pobierał opłaty i ruszyliśmy nie zastanawiając się szczególnie co nas może czekać. Zresztą dziadek ani werbalnie ani nawet niewerbalnie nie dał ani przez chwilę nam odczuć, że to może nie do końca dobry pomysł by wspinać się na górę z dziećmi.
Odizolowani od reszty świata Swanowie tworzyli małe lokalne wspólnoty oparte na więzach rodzinnych. W kulturze ludów zamieszkujących Kaukaz jeszcze do niedawna praktykowana była tradycja krwawej zemsty rodowej tożsama z sycylijską wendetą. Dlatego też przy każdym domu stała kamienna wieża obronna, wysoka na mniej więcej 20 metrów ( 4 lub 5 pięter). Oczywiście wieże pełniły swoje funkcje nie tylko w obronie przed zemstą rodu z naszej czy sąsiedniej wioski, ale też w trakcie większych najazdów np. Mongołów, bo większość z tych budowli powstała już między IX a XII wiekiem. W trakcie pokoju poszczególne kondygnacje stanowiły pomieszczenia gospodarskie czy spichlerze. Kamienne wieże były charakterystyczne dla całego Kaukazu, ale to w Swanetii przetrwało ich aż kilkaset.
Na dachu… wieży
A na jedną z nich właśnie próbowaliśmy wejść. Teraz wydaje mi się logiczne (biorąc pod uwagę funkcję jaką pełniły wieże), że nie było tam schodów a jedynie drabiny, co zdecydowanie podnosiło walor obronny, ale wtedy…
Pierwsza drabinka była niska więc weszliśmy wszyscy bez najmniejszych problemów. Przy drugiej musieliśmy trochę pomóc Zuzi. Gdy zobaczyliśmy trzecią, zgodnie uznaliśmy, że na tym koniec wspólnego wspinania. Najpierw pójdę ja, a potem jeśli Dominika będzie mieć ochotę, to ona pójdzie sama. Stojąc już na szczycie tej drewnianej drabiny, uginającej się pod moim ciężarem (te pionowe elementy drabiny wyraźnie zwężały się w miarę pokonywania kolejnych szczebli), widząc kolejne piętra i drabiny wątpliwej jakości uznałem, że jednak nie. To nie dla mnie. Nie mam lęku wysokości, ale drabin od zawsze staram się unikać. Taki uraz z dzieciństwa : P No więc zszedłem i myślałem, że wychodzimy a Domi wypala, że w takim razie ona idzie. I co? Wzięła aparat, wzięła GoPro i poszła ta moja NAJODWAŻNIEJSZA ŻONA NA ŚWIECIE. Drabin było w sumie pięć… Zresztą najlepiej jak sama opowie : )
[Dominika] No i poszłam. W górę poszło w miarę gładko. Weszłam na dach, rozejrzałam się dookoła podziwiając (nie aż tak spektakularny jak myślałam) widok i zaczęłam robić zdjęcia, próbując oddalić od siebie myśl, że jeszcze jakoś będę musiała zejść. Zerknęłam w dół i zobaczyłam machające dziewczynki i Jarka. No nic, wlazłam to jakoś muszę teraz zejść. Nabranie jako takiej odwagi zajęło mi dobrych 15 minut. Problem z tymi drabinami polega na tym, że są oparte o ścianę przeciwległą do zejścia, więc stoi się na krawędzi dziury w podłodze i jakoś trzeba się najpierw do tej drabiny dostać. W dodatku żeby nie było zbyt prosto to szczeble kończą się jakiś czas przed końcem drabiny a zamiast nich jest wyżłobiona dziura lub dwie w ścianie albo i nie ma nic. Także schodząc trzeba jeszcze jakoś do tych pierwszych szczebli sięgnąć… Wiadomo, pierwszy krok najtrudniejszy. Pierwsza drabina jakoś poszła ale przy drugiej dopadł mnie kryzys. Za nic nie umiałam dostać się z poziomu podłogi do tej drabiny. Dyndający pod pachą aparat i wystająca z kieszeni kamera nie pomagały mi w akrobacjach ; ) Po kilku długich minutach i przymusowym stretchingu udało się. Następna drabina i powtórka z gimnastyki. Kolejne już poszły gładko. Zeszłam cała zakurzona i wybrudzona pyłem z kamiennych podłóg. Na dole uśmiechnięte buzie dziewczynek i dumna twarz męża : D I to bijące serce, ta adrenalina ; ) Było warto!
Kiedy wracaliśmy zapadał już zmrok, ostatnie krowy wracały z pastwisk nawołując się wzajemnie. Nas z kolei już daleka wypatrzył zadowolony Giorgi, menedżer hotelu, i poprosił żeby przeparkować auto, bo właśnie podjechała betoniarka i będą wylewać podjazd. Wsiadam, próbuję odpalić i… i nic. W ogóle nie kręci. Pierwsza myśl, no tak, jeden dzień i już problemy z autem. Druga myśl, a wyłączyłeś światła? Ale wtopa, wszystko jasne, akumulator zdechł. Dalsze próby nic nie dały, więc przepchnęliśmy tylko auto, po czym Giorgi stwierdził „zostaw kluczyki, idźcie na kolacje, a ja na rano załatwię kable”.
Jutro rano chcemy ruszyć w góry pod lodowiec Czaalati, a teraz oprócz pogody na przeszkodzie może nam jeszcze stanąć brak środka transportu (z uwagi na problemy Zosi wolelibyśmy jednak uniknąć szalonej jazdy marszrutką po jakiś wertepach).
Humory poprawiła nam Zuzia, która szykując się wreszcie do spania odsłoniła jeszcze raz zasłony i widząc pięknie oświetlone wieże powiedziała: „jak tu pięknie, jaki piękny widok mamy”.
J.