Kuala Lumpur – co warto zobaczyć w mieście dwóch wież

W poprzednim wpisie opisaliśmy nasze wrażenia dotyczące Kuala Lumpur. Tym razem skupimy się na tym, co warto zobaczyć w trakcie dwóch dni spędzonych w stolicy Malezji. No to zaczynamy. Na pierwszym miejscu nie mogło być nic innego!

Petronas Towers – wizytówka miasta

Nie mogliśmy doczekać się tego spotkania. Gdy po ogarnięciu się i sushi w jednym z centrów handlowych ponownie wysiadamy z graba zapominamy szybko o pierwszych wrażeniach. O rozkopanej, chaotycznej i zakorkowanej metropolii. W jednej chwili Kuala Lumpur przeistacza się w miasto eleganckie, z zielonymi trawnikami wzdłuż alejek spacerowych. Lekko pada deszcz, ale w tym momencie nasze jedyne zmartwienie to odnalezienie miejsca skąd można podziwiać bliźniacze wieże. Trafiamy pod fontannę, gdzie każdy próbuje znaleźć dla siebie kawałek przestrzeni i objąć wieże w kadrze. Pomoc oferują lokalni „biznesmeni”, którzy co rusz zaczepiają nas oferując kijki (selfi sticki) i nakładki typu „rybie oko” na smartfona. Cierpliwie dziękujemy i czekamy na swoją kolej by zająć miejsce na brzegu fontanny ; )

Wznosząca się na wysokość 452 metrów bliźniacza budowla jest symbolem i wizytówką Malezji. Od momentu ukończenia budowy w 1998 roku do 2004 roku wieże Petronas były najwyższym budynkiem świata. A nich nadal do nich należy rekord wysokości bliźniaczych wież.

Budowa zajęła 6 lat a prawdopodobnie jednym z największych wyzwań było wykonanie fundamentów. Pamiętacie z poprzedniego wpisu co oznacza Kuala Lumpur? By dotrzeć do twardego podłoża trzeba było dokopać się 120 metrów pod ziemię dlatego uważa się, że Petronas Towers ma najgłębsze fundamenty na świecie. Potrzeba było naprawdę sporo fantazji, wysiłku, pieniędzy i… betonu by w miejscu, gdzie niemal codziennie przychodzi ulewa wybudować coś tak imponującego.

Wieże zaprojektował argentyński architekt César Pelli. Pierwotny projekt nie zyskał jednak aprobaty premiera Malezji. Polityk – wizjoner oczekiwał projektu który zyska uznanie na całym świecie, który symbolizować będzie potencjał narodu a jednocześnie będzie bardzo „malezyjski”. Architekt postanowił nawiązać więc do sztuki islamu. Stąd wzięło się m.in. oparcie podstaw obu wież na nakładających się kwadratach tworzących ośmioramienną gwiazdę. Symbolu znanego w islamie jako Rub el Hizb i reprezentującego ważne islamskie zasady: jedności, harmonii, stabilności i racjonalności. Aby jednak nie tracić cennej powierzchni użytkowej do każdego kąta wewnętrznego dodał on półkole.

Zdjęcie pochodzi ze strony: https://www.petronastwintowers.com.my/design-and-structures/

Wieże połączoną są mostem o długości 58 metrów na wysokości 41. i 42. piętra czyli 170 metrów (dostępny publicznie, ale wejścia są limitowane). Z kolei na 86. piętrze znajduje się taras widokowy. Nie byliśmy, więc nie wypowiadamy się czy warto.

Co ciekawe wieże miały dwóch różnych wykonawców generalnych, co miało motywować firmy do realizacji projektu zgodnie z harmonogramem. Szybsza okazała się być firma Samsung Constructions realizująca budowę Tower Two i to pomimo faktu rozpoczęcia prac miesiąc później niż Hazama Corporations odpowiedzialna za Tower One.

Pomimo swej nazwy, jedynie w Tower One mieści się siedziba firmy Petronas. W drugiej wieży swoje biura mają zachodnie koncerny. Na dole wieżowców mieści się natomiast Suria KLCC – centrum handlowe pełne ekskluzywnych butików światowych marek, barów, restauracji a nawet znajduje się tam filharmonia i galeria sztuki.

Podsumowanie w liczbach:

  • 6 lat budowy,
  • 29 dwupoziomowych szybkich wind pasażerskich,
  • 88 – liczba pięter w każdej z wież,
  • 452 metrów – wysokość wież,
  • 32 000 okien (65 tys. m2 szyb),
  • 43 000 – waga jednej wieży w przeliczeniu na słonie : D albo po prostu 300 000 ton,
  • 1 600 000 000 USD – koszt budowy.

Pod Petronas Towers wróciliśmy też kolejnego popołudnia z zamiarem obserwowania wież aż do zmroku. Doskonałym miejscem do tego jest rozległy KLCC Park. Na jego terenie znajduje się sztuczne jezioro przecięte mostem. Tutaj odbywają się wieczorne pokazy fontann, są ścieżki spacerowe, ławki, place zabaw. Jest nawet wodny plac zabaw dla dzieci, niestety ku rozczarowaniu dziewczyn nie byliśmy na to przygotowani.

Wychodząc z galerii handlowej Suria KLCC stanęliśmy pod gigantyczną choinką. Jednak na tle majestatycznych wież Petronas Towers nie wyglądała już na tak ogromną. Za to sami nie możemy się zdecydować o jakie porze wieże prezentują się najlepiej. Podobno fajny widok na wieże rozpościera się też z wieży telewizyjnej KL Tower.

Park Ptaków – spotkanie z dzioborożcem

Drugiego dnia rano po śniadaniu w hinduskiej knajpce, w której dostaliśmy nie do końca to czego się spodziewaliśmy (ale było z czekoladą więc wyszło na plus ; ) ) wybraliśmy się do Parku Ptaków.

Park Ptaków reklamowany jest jako największy tego typu park w całej Azji. Można tam odetchnąć od miejskiej, betonowej dżungli, ale na pewno nie od upału i wysokiej wilgotności ; ) Po otwartej przestrzeni przechadza się czy fruwa wiele gatunków ptaków: papugi, flamingi, pelikany itp. Podobno jest tu nawet 3 tysiące osobników reprezentujących 200 gatunków, z czego większość występuje w Malezji.

Największą atrakcją parku są jednak dzioborożce – ptaki będące symbolem Malezji, których cechą charakterystyczną jest rogowa narośl u nasady dzioba. Rdzenni mieszkańcy Borneo uważają dzioborożca za króla wszystkich ptaków, co niestety nie poprawia ich sytuacji i jest to gatunek zagrożony wyginięciem na skutek niszczenia lasów deszczowych.

Jeśli ktoś nie ma czasu na zwiedzanie Parku Ptaków albo nie ma ochoty kupować biletów to warto wstąpić do restauracji Hornbill (czyli dzioborożec oczywiście) i zająć stolik na tarasie. Wstęp płatny nie jest a jako, że restauracja jest częściowo na terenie parku jest duża szansa na wypatrzenie dzioborożca na jednym z drzew. Zresztą obsługa sama wskazuje ptaki, jeśli są w zasięgu wzroku.

Chinatown – trochę świątyń, trochę streetfoodu i same markowe rzeczy

Z Parku Ptaków pojechaliśmy (grabem) do Chińskiej Dzielnicy. Wysiedliśmy akurat przy niewielkiej taoistycznej świątyni Guan Di, poświęconej… Guandi – bogowi wojny i literatury. Ciekawe połączenie. Zajrzeliśmy do środka.

Stąd rzut beretem do najstarszej hinduistycznej świątyni w mieście Sri Mahamariamman. Wejście do świątyni stanowi 23-metrowa gopura (wieża) pokryta niezliczoną (a jednak ktoś zliczył – 228, wierzymy na słowo) ilością kolorowych figur przedstawiających hinduskie bóstwa i zwierzęta. Brama stanowi przejście do strefy sacrum, dlatego przed wejściem zostawiamy buty i wypożyczamy chusty by zasłonić nogi. Centralnie ustawiony na wewnętrznym dziedzińcu otwarty kosz na śmieci, z którego wydobywa mało przyjemny zapach za to nikomu nie przeszkadza : P

W poszukiwaniu znacznie bardziej przyjemnych zapachów przeszliśmy na najbardziej znaną ulicę Chinatown – Jalan Petaling, którą łatwo rozpoznać po zadaszeniu i czerwonych lampionach kołyszących się nad naszymi głowami. Zamiast jednak trafić na streetfoodową ucztę przeciskaliśmy się pomiędzy rozkładającymi się straganami z ciuchami, torebkami, okularami – wszystko markowe ; ) i wszelaką drobną elektroniką. Pośród nich znalazły się też na szczęście stoiska z owocami i przekąskami.

Gdzieniegdzie stały wózki lub niewielkie stoiska oklejone artykułami z gazet, mającymi świadczyć o sławie ich właścicieli i autentyczności produktu, który sprzedawali. Zwykle przy tych stoiskach stał sznureczek kupujących. Brak napisów po angielsku nie ułatwiał nam zakupów, więc najpierw obserwowaliśmy kto i co kupuje, a później trochę w ciemno sami zamawialiśmy swoje porcje.

W ten sposób skusiliśmy się na przekąski ze stoiska Kim Soya Bean, domowej roboty mleko sojowe oraz Tau Fu Fah,  czyli deser z miękkiego serka tofu, zwany też budyniem sojowym, polany imbirowym syropem. Chłodne mleko przyjemnie orzeźwiało a budyń, smaczny i kremowy, jest ciekawą opcją przekąskową dla wegan.

Kolejne stoisko to absolutny must eat. Z przerobionego na stoisko roweru, z przymocowanymi dwiema ogromnymi patelniami, starszy pan sprzedawał apam balik, czyli chrupiące z zewnątrz, mięciutkie w środku placki (krojone na kawałki z wielkiego placka) nadziewane cukrem i orzeszkami oraz przypominające pancakesy puszyste, małe naleśniczki. I jedno i drugie zdecydowanie warte spróbowania, a kosztowało grosze.

Po drodze mijaliśmy jeszcze staruszkę, która na bieżąco nagrywała różne rzeczy na mikrofon i je puszczała, przy okazji sprzedając jakieś małe, bliżej nieokreślone ciasteczka… Mieliśmy spróbować w drodze powrotnej, ale niestety rozrywkowej dj’ki już wtedy nie było.

Zjedliśmy też cendol nazywany królem malezyjskich deserów będący dość osobliwym zestawieniem składników. Bazą cendola jest kruszony lód (taki z wody, nie jakieś lody rzemieślnicze : P) oblany mleczkiem kokosowym, z dodatkiem zielonych galaretowatych „robaczków” z mąki ryżowej, słodkiej fasoli adzuki i ewentualnie kukurydzy czy owoców, polanych słodkim syropem z cukru palmowego. Tak, myślę że ten deser dość dobrze obrazuje Malezję ; )

Pokręciliśmy się po okolicy. Trafiliśmy na placyk z wieżą zegarową i halę targową Pasar Seni (Central Market), której charakterystyczny biało-niebieski budynek pochodzi z 1888 r., gdy handlowano tu mięsem i warzywami. Obecnie kupić tu można biżuterię, sarongi, chusty, dywany, pamiątki i wszelkie rzemieślnicze wyroby malezyjskie.

Stąd kolejką LRT pojechaliśmy pod Petronasy a dzień zakończyliśmy w jakiejś lokalnej knajpce sąsiadującej z naszym apartamentowcem. Brak menu po angielsku, ale było trochę obrazków, więc uznaliśmy że damy radę. W Tajlandii czy Kambodży, obsługa już z daleka powitałaby nas uśmiechem, który zacierałby ewentualną barierę językową. Tutaj przez dłuższą posiedliśmy supermoc – niewidzialność! Gdy kelnerka nas wreszcie dostrzegła i podeszła, ograniczała odpowiedzi do niezbędnego minimum, jakbyśmy co najmniej byli ostatnimi klientami, którzy przyszli 10 minut przed zamknięciem lokalu. Co do jedzenia zdania mamy podzielone. Domi twierdzi, że smakowało tak jak wyglądało, a ja że jednak smakowało lepiej : D

Street food na ulicy Jalan Alor

Kolejnego dnia rano wybraliśmy się do jaskiń Batu. Wyprawa zajęła nam znacznie więcej czasu niż planowaliśmy, więc popołudniu głodni wybraliśmy do dzielnicy Bukit Bintang na najsłynniejszą ulicę ze street foodem w Kuala Lumpur – Jalan Alor. Ulica wypełniona była restauracjami, barami i straganami z jedzeniem. Pierwsze skrzypce grały owoce morza, wszelkiego rodzaju ryby oraz bardzo popularny Black Pepper Crab. Były też stoiska na których samemu można było ugotować wcześniej wybrane mięso, rybę, warzywa czy grzyby a później dostać je z porcją bulionu (chyba… bo do końca tego nie ogarnęliśmy…). Gdzie indziej lada uginała się od wszelkiego rodzaju pierożków czy nadziewanych bułeczek (te pierożki nie były powalające choć wyglądały ładnie i liczyliśmy na więcej).

My pośród tego przytłaczającego ogromu możliwości wybraliśmy knajpkę wietnamską i zjedliśmy przepyszne zupy. Choć w „pożywnej zupie z grzybami” zdarzyła się też i wątróbka, to generalnie niektóre kuchnie nigdy nie zawodzą ; )

Jaskinie Batu

Punkt obowiązkowy podczas pobytu w KL, ale o nich napisaliśmy odrębny wpis.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Informacje praktyczne

Jak dojechać z lotniska KLIA oraz KLIA 2 opisaliśmy tutaj.

 

Mapka transportu publicznego

Nocleg

Na booking.com bez problemu znajdziemy przestronne i niedrogie apartamenty w jednym z wielu nowych wieżowców, które w cenie noclegu gwarantują też dostęp do basenu, skąd roztaczają się bajeczne widoki na tętniącą życiem przez 24h na dobę stolicę Malezji. My możemy polecić apartament, w którym nocowaliśmy – link do oferty.