Japonia na Tokio się nie kończy. A wiele osób pewnie powie, że jak w wielu krajach dopiero poza stolicą zaczyna się prawdziwa Japonia. Nam każde oblicze Kraju Kwitnącej Wiśni wydaje się równie fascynujące.
Tokio stanowi dobrą bazę wypadową po regionie Kanto, więc planując naszą podróż jako jedno z okolicznych „must see” wybraliśmy oddaloną o ok. 50 km Kamakurę. Miasto to w latach 1192-1333 było polityczną i kulturową stolicą Japonii, bo tam właśnie była siedziba pierwszego szogunatu. Obecnie Kamakura znana jest przede wszystkim z wykonanego z brązu posągu Wielkiego Buddy, który także dla nas pierwotnie był głównym celem wycieczki, jednak jak przekonaliśmy się na miejscu to jedynie namiastka tego, co w Kamakurze warto zobaczyć.
Podróż z dworca Shimbashi trwa ok. godziny a bilet w jedną stronę kosztuje 800 ¥, czyli ok. 25 zł. Na dworcu warto zaopatrzyć się w dwie rzeczy. Po pierwsze, wziąć mapkę z informacji turystycznej. Po drugie, w piekarni obok zgromadzić zapas pysznych, zielonych słodkich bułek z kremowym nadzieniem w środku : D Jedno i drugie by nie błądzić i tracić czasu na poszukiwania, bo na wzgórzach wokół Kamakury jest aż 65 świątyń buddyjskich i 19 shintoistycznych. Oczywiście nie sposób przejść przez wszystkie, ale warto się spiąć by zobaczyć choć kilka z nich. Na mapce są opisane godziny otwarcia, większość do 16.30, więc obiad lepiej zaplanować na późne popołudnie. I po to właśnie te bułki ; )
Trochę tą obfitością zaskoczeni opracowaliśmy plan dalszego działania. Wiadomo, że nie damy rady biegać z Zuzią cały dzień (oczywiście w kierunku przez nas pożądanym, bo samo bieganie to dla Zuz żaden problem), więc wstępnie ograniczyliśmy się do trzech świątyń. Zresztą może to i lepiej, bo zamiast „zaliczania” kolejnych, bardziej skupiamy się na poznaniu tych wybranych : ) Poszliśmy pieszo, można autobusem, ale chcieliśmy się przyjrzeć „prowincji” z bliska ; )
Na początek postanowiliśmy zobaczyć to, co w Kamakurze zobaczyć „trzeba”, czyli oddaloną o 2 km od centrum świątynię Kotokuin ze wspomnianym już słynnym posągiem Wielkiego Buddy (Daibutsu). Wielki dosłownie bo wysoki na ponad 13 metrów i ważący 93 tony (na terenie Japonii większy Budda z brązu jest tylko w Narze w świątyni Todaiji). Jego medytacji nie przerwały trzęsienia ziemia, tajfuny i tsunami, które nawiedzały okolicę i kilkukrotnie niszczyły budynek świątynny, wewnątrz którego stał posąg. Budda przetrwał i od 1495 r. medytuje sobie na świeżym powietrzu, a przed sobą ma również świeże owoce i kwiaty składane w darze przez odwiedzających. Co ciekawe posąg jest pusty w środku i za symboliczną opłatą można wejść do środka. A skoro można, to trzeba ; ) W tak upalny dzień, pomimo dwóch okien na plecach, zbyt długo wewnątrz wytrzymać się nie da ; )
Poza Buddą ta świątynia raczej nie ma nic ciekawego do zaoferowania, więc warto iść do następnej. Na przykład do świątyni Hasedera położonej kilkaset metrów od Daibutsu. Idziemy ruchliwą ulicę, ale zupełnie nie przypominającą tokijskich arterii. Niskie budynki, ciasne chodniki a nad głowami gęsta pajęczyna utkana z sieci elektrycznej. No i te samochody. Niby znane marki, a więc Toyota, Suzuki, Mitsubishi, Honda, Mazda czy Daihatsu, ale konkretne modele w większości przypadków niczym nie przypominają tych, które znamy z naszych dróg. Auta japońskie są do bólu kanciaste, by zajmowały jak najmniej miejsca. Powstał nawet typowo japoński segment samochodów (nazywany kei-car) o niewielkich gabarytach obejmujący zarówno auta osobowe jak i furgonetki czy półciężarówki. Przepisy regulują maksymalne rozmiary mikrosamochodów, a dodatkowo ich pojemność i moc. Posiadaczom takich samochodów przysługują za to różne ulgi, takie jak niższe stawki podatków i ubezpieczenia. No i łatwiej nimi parkować czy zmieścić się na niewielkich posesjach. Pewnie dlatego królują one na listach najlepiej sprzedających się modeli w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Kupujemy bilety i stajemy przed drewnianą bramą z charakterystycznym zakrzywionym dachem i dużą czerwoną latarnią nad wejściem z napisem „Hase Kannon” na cześć patronki świątyni. Przechodząc przez bramę wchodzimy do ogrodu, a tam czerwone klony, idealnie przycięte krzewy, kamienne latarenki, niewielkie stawy a w nich japońskie karpie i żółwie czy bambusowe „rurociągi” doprowadzające wodę do zbiornika, gdzie rytualnie obmywa się dłonie i usta. Niby nic nadzwyczajnego, a mimo to harmonia i dbałość o szczegóły uderza. Nie ma tu przepychu, ale niczego nie brakuje. Jest tak… japońsko? I pięknie. W sam raz na medytację na łonie natury. No i ten porządek, nigdzie na ziemi czy wodzie nie leży żadna zbędna gałązka czy liść, o śmieciach nie wspominając bo ich w Japonii nie ma nigdzie. Znaleźliśmy też ślady stóp Buddy. Wyglądają na całkiem świeże ; )
Hasedera położona jest na zalesionym wzgórzu, przez co teren świątynny leży na kilku poziomach. Idziemy schodami pod górę, najpierw spotykamy 3 niewielkie figurki Jizo…
…by po pokonaniu kolejnych schodów dojść na „półpiętro” gdzie znajduje się ołtarz poświęcony Jizo – boddhisatwie (czyli istocie która dąży do stanu buddy kierując się altruistyczną motywacją przynoszenia pożytku innym). Obok Kannon najpopularniejszemu bóstwu buddyjskiemu w Japonii. Jizo jest tradycyjnie przedstawiany jako mnich z ogoloną głową z kijem z sześcioma pierścieniami umożliwiającym otwarcie wrót do piekeł w jednej ręce oraz klejnotem rozświetlającym ciemności i oddalającym lęki w drugiej. Ślubował on, że nie osiągnie stanu oświecenia dopóki w otchłaniach piekeł będzie cierpiała choćby jedna istota. Jizo jest patronem podróżników, kobiet w ciąży a przede wszystkim dzieci. Szczególną ochroną otacza te zmarłe i nienarodzone na skutek poronienia czy aborcji. Według wierzeń, jeśli rodzice nie modlą się o ich reinkarnację, dzieci takie spędzają wieczność w otchłaniach budując pagody z kamienia. Jest to jednak syzyfowa praca, bo w nocy przybywają demony i niszczą budowle, które należy budować od nowa. Stąd nierzadko obok figurek zobaczyć można poukładane jeden na drugim kamienie.
Jedynym ratunkiem dla takich dzieci jest właśnie Jizo, który pociesza je i ułatwia ponowne narodziny. Kamienne figurki Jizo umieszone są przez rodziców, którzy opłakują utracone dziecko. Czasem jest to też forma podziękowania za uzdrowienie dziecka z ciężkiej choroby. Posążki te często są ubrane w czapeczkę, pelerynkę i śliniaczki. A czasami dodatkowo mają przed sobą coś do picia czy jedzenia albo zabawki.
W świątyni Hasedera są ich setki, poustawiane niczym armia mniejszych i większych Jizo. Jeden z nich stał na niewielkim cokole w wodzie. Zuzia szybko podłapała, że posągi buddyjskich bóstw, w przeciwieństwie do żaby u Brzechwy, suche być nie powinny. W końcu woda to symbol oczyszczenia, która potrafi zmyć nawet cierpienie.
Wspinamy się kolejnymi schodami by znaleźć się na dużym dziedzińcu. W centralnie położonym budynku świątynnym Kannon-do znajduje się imponujący, 9-metrowy posąg boddhistwy Kannon, czyli bóstwa miłosierdzia. Kannon przedstawiana jest tutaj z jedenastoma dodatkowymi głowami, które otrzymała by móc usłyszeć wołania wszystkich, którzy potrzebują jej pomocy. Niestety zdjęć nie można było robić (i tym razem naprawdę ich nie zrobiłem : P ) Według legendy figura ta jest jednym z dwóch posągów wykonanych w VIII w. przez mnicha Tokudo z jednego, olbrzymiego drzewa kamforowego. Jeden z nich znajduję się w świątyni Hasedera w Narze. Drugi został wrzucony do morza by Kannon sama wybrała sobie właściwe miejsce. Po 15 latach posąg został wyłowiony przez rybaków i przetransportowany do Kamakury, gdzie na zboczu wzgórza wybudowano świątynię dla uczczenia znaleziska.
Obok Kannon-do znajduje się Amida-do, gdzie stoi 3-metrowy Budda Amida, wykonany na zlecenie pierwszego szoguna Japonii Minamoto Yoritomo pod koniec XII w. Na dziedzińcu jest też dzwonnica, z której zgodnie z buddyjską tradycją 31 grudnia o północy rozchodzi się odgłos 108 uderzeń w dzwon mających rozwiać 108 cierpień ludzkości. Podziwiać też można stąd panoramę miasta i zatoki Sagami.
A dalej jest niewielki las bambusowy i kolejna ciekawa budowla – kyozo, czyli coś a la archiwum. Wewnątrz na obrotowych regałach zwanych rinzo znajdują się ważne buddyjskie sutry. Ponoć obracając rinzo można uzyskać zasługi równoznaczne z przeczytaniem ich wszystkich. Ale tylko jeśli kręcimy 18. każdego miesiąca ; )
Ku uciesze Zuzi, która uwielbia wdrapywać się po schodach, droga prowadzi jeszcze wyżej. Idąc w górę pośród gąszczu azalii, co jakiś czas wypatrujemy kolejne kamienne figurki czy latarenki. Jest m.in. posąg Kannon, tym razem znacznie mniejszy, ale z bliska możemy się za to przyjrzeć detalom. No i zrobić zdjęcie ; )
Schodząc trafiamy na kolejne skupisko figurek Jizo, a całość wygląda trochę jak stary cmentarz.
Wracamy na dół, ale zanim opuścimy świątynię, trochę przypadkowo, odkrywamy ciekawą grotę poświęconą bogini Benzaiten – jedynej kobiety spośród japońskich siedmiu bogów szczęścia. Jest ona patronką muzyki i sztuki, stąd coś na kształt lutni w jej dłoniach. Postać bogini wyrzeźbiona jest w skale wraz z 16 „dziećmi” (bóstwa niższe rangą). Idąc dalej ciemnymi i niskimi korytarzami oświetlonymi jedynie świeczkami (ciężko nam było dogonić Zuzię) zobaczyć można tysiące(?) małych figurek poustawianych i powtykanych w każde możliwe miejsce. Robi wrażenie.
Nagle zrobiło się już po 16-tej. Do większości świątyń nie było już po co iść, ale na szczęście jedna z najważniejszych jest stale otwarta. Zuzia robiła się śpiąca więc postanowiliśmy wrócić pieszo tą samą drogą co rano. Dopiero potem dowiedziałem się, że to chytry plan Domi by tym razem wreszcie spróbować matcha frapuccino ze Starbucksa, którego już rano mijaliśmy. Zuzia była jeszcze sprytniejsza i oczywiście na matchę zdążyła się obudzić ; )
Do Tsurugaoka Hachimangu idziemy Kamachi-dori, niezbyt szeroką za to pełną sklepików i barów alejką. Nadal bez obiadu więc rozpoczęliśmy konsumpcję kolejnych „zielonych bułek”, czyniąc to wbrew japońskim obyczajom, idąc. Po chwili zaczepił nas starszy pan i powiedział żebyśmy lepiej je schowali albo szybko zjedli. Mhm, czepia się! pomyślałem. Ale mówi dalej coś o jakiś fox’ach, które mogą nas zaatakować z zamiarem uprowadzenia naszych zielonych przysmaków. Rozglądam się czujnie wypatrując lisów gotujących się do skoku. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że bez walki nic słodkiego bym nie oddał. Pozycja bojowa, wszystkie zmysły w pełnej gotowości… Domi widząc, że czegoś nie ogarniam pokazuje mi, że chodziło o wielkie ptaki, które zataczały kręgi nad miastem. Czyli niebezpieczeństwo czyha w powietrzu, ale przynajmniej widać wroga! : D Uprzedzeni, szybko dokończyliśmy buły z kremem i mango w środku i nadal czujni poszliśmy dalej : D
Tsurugaoka Hachimangu to świątynia, ale shintoistyczna. W języku angielskim zawsze dla świątyni buddyjskiej używane jest „temple” a dla shintostycznej „shrine” stąd czytając przewodniki łatwo się zorientować, o którą chodzi ; ) W tym poście było już wiele o buddyzmie, więc shinto zostawię sobie na inny raz ; )
Tsurugaoka Hachimangu w obecnym miejscu powstała na zlecenie Minamoto Yoritomo, założyciela i pierwszego szoguna rządu Kamakura. Teren świątyni jest naprawdę pokaźnych rozmiarów. Główna kaplica znajduję się na wzgórzu, na które prowadzą strome schody. Świątynia poświęcona jest Hachiman, opiekuńczemu bóstwu wojowników, będącemu jednocześnie patronem rodu Minamoto oraz ogólnie wszystkich samurajów. Piękne jest również otoczenie świątyni ze stawami, mostami i dużym parkiem.
Po całym dniu spacerów po świątynnych ogrodach zdecydowanie zasłużyliśmy na dobrą kolację. Ulica, pełna sklepów i barów, tętniąca życiem, gdy szliśmy w tamtą stronę …. teraz była wyludniona a wszystko zamknięte na 7 spustów. Udało się jednak znaleźć przytulna knajpkę, specjalizującą się w daniach z sardynek. Zamówiliśmy dwa zestawy, mój z tempurą w roli głównej. Zestawy okazały się być baaardzo rozbudowane, prócz dania głównego, czyli warzyw i owoców (grzyby, korzeń lotosu, brokuły, mango), ryb i owoców morza (sardynki i krewetki) w tempurze, podanych na ryżu, otrzymaliśmy jeszcze zupę miso, różne dodatki w maleńkich miseczkach (glony wakame, marynowane warzywa i umeboshi – kiszona japońska śliwka) a nawet deser (choć akurat ten był w smaku co najmniej oryginalny). Za to tempura – naj-le-psza! Chrupiąca, delikatna, nietłusta. Pyszna.
Prócz smacznego jedzenia mieliśmy też kolejna odsłonę z cyklu – jak to jest mieć WRAŻENIE, że dogadało się z Japończykiem. Zuz tempury jeść nie mogła, pomyśleliśmy więc, że skoro specjalizują się w sardynkach to może mogliby dla niej kilka ugotować, tak zwyczajnie, bez panierki. Wyjaśniłam o co chodzi kelnerowi, który kiwając cały czas potakująco głową (wygląda na to, że idziemy w dobrym kierunku, myślę sobie) na końcu powiedział: sorry, but not. Sorry. Ukłonił się i poszedł. Po paru chwilach wrócił i powiedział, że jednak da się zrobić. Wiec jeszcze raz pokazałam sardynkę na swoim talerzu i podkreśliłam, że chodzi o taką samą tylko bez tempury. Kelner pokiwał ze zrozumieniem (jasssne) i poszedł. Po paru minutach wrócił zadowolony z miseczką tych mini rybek, które jeszcze wczoraj podczas śniadania Jarek pomylił z kiełkami : D W każdym razie dostaliśmy zamiast kawałka rybnego mięsa miseczkę niespełna centymetrowych rybek, może i sardynek, z małymi oczkami. Popatrzyliśmy tylko po sobie z mieszanką rozbawienia i osłupienia i kiwnęliśmy głowami w geście podziękowania uradowanemu kelnerowi. Nie do końca takiej ryby Zuz się chyba spodziewała, ale dzielnie zjadła kilka łyżeczek. A my do dzisiaj rozkminiamy czy on serio nic nie zrozumiał czy po prostu postanowił zrobić po swojemu i w duchu się z nas śmiał ; ) A zatem jeśli myślisz, ze dogadałeś się z Japończykiem, a próbowałeś to zrobić po angielsku, to w większości przypadków się nie dogadałeś. Choćby nie wiem ile twój rozmówca potakiwał i się uśmiechał, nie daj się zwieść. Zresztą im więcej potakiwania i uśmiechania tym większa powinna być twoja pewność, że twój rozmówca niewiele rozumie z tego, co do niego mówisz ; )
Podsumowując, jeśli ktoś planuje wycieczkę po Japonii to Kamakura powinna znaleźć się na trasie obowiązkowo. Nam udało się zobaczyć tylko główne atrakcje, ale świątyń rozsianych po wzgórzach jest znacznie więcej. Można spróbować tak to zorganizować by w jedną stronę wsiąść/wysiąść z pociągu na 1 stacji przed centrum, czyli w Kita Kamakura i tam zacząć lub zakończyć zwiedzanie.
Do Tokio wróciliśmy po 21ej, ale nadal żądni wrażeń. W końcu lepiej pobujać się trochę po Tokio nic skakać po łóżku przez 3 godziny i czekać kto pierwszy padnie. Albo spadnie : P Pojechaliśmy więc do dzielnicy Ginza, której nazwa wywodzi się od japońskiego słowa określającego srebro, gdyż w przeszłości znajdowała się tutaj mennica. Jest to jedna z najdroższych dzielnic Tokio, gdzie znajdują się ekskluzywne domy towarowe, butiki i siedziby firm takich jak Sony czy Yamaha.
Zwiedzanie Tokio jest specyficzne. Ciężko zaplanować jakąś konkretną trasę zwiedzania, bo niewiele jest tu zabytków itp., które na takiej trasie powinny się znaleźć. Wysiada się z metra i zwiedza daną dzielnicę różniącą się mniej lub bardziej od pozostałych. Zupełnie inaczej niż w Paryżu, Rzymie czy Stambule. Z kolei nasz widok dziwił Japończyków, no bo kto się bawi w ganianego z dwulatką po ekskluzywnej alei około północy ; )
J & D.
1 komentarzy
@-}–