Po pierwszym dniu w Kioto mamy wrażenie, że miejsc, które możemy odhaczyć z listy “do zobaczenia” jest jakoś mało w porównaniu do liczby kilometrów, które przeszliśmy. Zwiedzanie takich miast jak Kioto, Nikko czy Kamakura należy dobrze zaplanować, bo godziny otwarcia świątyń i innych atrakcji są stosunkowo krótkie, z reguły zamykane są pomiędzy 16 a 17.
Plan na dzisiaj to głównie Higashiyama, jedna z najlepiej zachowanych historycznych części Kioto, do której przylega odwiedzony poprzedniego dnia Gion. Podjeżdżamy metrem w okolice świątyni Chionin. Jeśli wczorajszą bramę Sanmon w Nanzenji nazwaliśmy potężną, to Sanmon w Chionin jest majestatyczna. Wysoka na 24 metry, szeroka na 50 m jest największą drewnianą bramą w całej Japonii. A sprawia wrażenie jeszcze większej, gdyż zbudowano ją na wzniesieniu.
Za nią znajdują się wysokie schody prowadzące na główny dziedziniec świątyni. I to chyba były pierwsze schody, którym Zuzia nie dała rady ; ) Na górze zaskoczył nas widok centralnie położonego budynku świątynnego – wielkiego, brązowego blaszaka. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że znowu trafiliśmy na prace konserwatorskie, które w Japonii nie polegają na postawieniu rusztowań tylko zabudowie całego obiektu. Renowacja potrwa do 2019 r.
Chionin jest główną świątynią popularnego w Japonii odłamu buddyzmu – sekty Jodo zwanej również „Sektą Czystej Ziemi”. Jej założyciel Honen sprzeciwiał się temu, że praktyki religijne ograniczały się do elit społecznych, które miały możliwość pobierania nauk i udziału w ceremoniach. Głosił on, że każdy może osiągnąć wyzwolenie polegając wyłącznie na nieograniczonym miłosierdziu Buddy Amidy. Aby odrodzić się w raju Czystej Ziemi wystarczy zaufać Amidzie i wzywać jego imię.
Posąg Buddy Amidy znajduje się w budynku obok, gdzie na matach tatami wyłożone są specjalne „bębenko-grzechotki” używane przez wiernych w trakcie modłów.
Zmierzając do Higashiyamy przechodzimy przez park Maruyama, tłumnie oblegany w trakcie hanami.
W Higashiyamie w wielu miejscach możemy spotkać przeróżne buddyjskie figurki czy budowle, przy których postępując zgodnie z instrukcją, zapewniamy sobie zdrowie, szczęście i takie tam przydatne „rzeczy”. A spotkać można np. Hotei – mnicha zen z dużym brzuchem, przynoszącego dobrobyt. Jeśli nas coś boli to warto iść do woła Temmangu. Wół nie ma lekko, bo przejmuje nasze dolegliwości. Trzeba tylko go złapać prawą lub obiema rękami w miejscu, które nam dokucza. Marishi-ten z kolei, a zresztą mniejsza o to co nam może przynieść, ważne że przywiezie to jadąc na świni ; )
Po drodze do Kiyomizudery wstępujemy do świątyni Kodaiji powstałej na pamiątkę Toyotomi Hideyoshiego, jednej z najważniejszych postaci Japonii, z inicjatywy jego żony Nene. Do głównej sali Hojo można wejść i bosymi stopami zapoznać się z tatami. Budynek otoczony jest z dwóch stron ogrodami. Kompletnie różnymi. Z jednej strony z werandy podziwiamy ogród skalny (o ogrodach suchego krajobrazu było w poprzednim wpisie). Rozległe pole żwiru symbolizuje ocean. Drugi z nich ma jezioro, skały, precyzyjnie poprzycinane sosny i klony. I w jednym i w drugim widać harmonię i dbałość o detale. Idąc dalej pod górę trafiamy do herbaciarni, a droga powrotna prowadzi przez bambusowy las, przez który momentami widać 24-metrową figurę Kannon.
Jeśli mielibyśmy powiedzieć (a będzie o tym post), co trzeba zobaczyć w Kioto, to poza kilkoma naprawdę wyjątkowymi świątyniami, właśnie tą część Higashiyamy, ciągnącą się od Kodaiji do Kiyomizudery. Brukowane uliczki, przy których stoją liczne małe restauracje czy sklepiki z ceramiką (kupiliśmy kubeczki na zieloną herbatę), przekąskami i pamiątkami, urządzone są w tradycyjnie zachowanych, drewnianych budynkach. Nie razi tandetą. Sprzedawcy nigdy nie są nachalni, ale to akurat typowe dla całej Japonii. Widać, że ktoś zadbał o to by dzielnica zachowała swój charakter i urok. No i ludzie. Wiele młodych osób w tradycyjnych strojach. Zwłaszcza dziewczyny w barwnych kimonach przyciągają uwagę : ) Idziemy ścieżką Nene w kierunku pagody Yasaka. Mijamy pary młode w trakcie sesji fotograficznych, dzieci w mundurkach i riksze. Turyści z Zachodu nie rzucają się w oczy. Za to Zuzia tak, piskliwe kawaii słyszymy na okrągło.
Im bliżej Kiyomizudery, tym tłumy większe. A kiedy wreszcie udaje nam się przebrnąć przez morze ludzi zaczyna lekko padać. Postanawiamy chwilę poczekać schronieni pod drzewem. W trakcie 10 minut podchodzi do nas matka z synkiem, której bardzo zależy na wspólnym zdjęciu jego i Zuzi. Synek tej potrzeby aż tak nie podzielał ; ) Potem kilka nastolatek, które same nie bardzo wiedziały co chcą zrobić, ale zachwycone przyglądały się naszej córce. Na koniec podeszła do nas cała zgraja z jakiejś szkolnej wycieczki z ankietami. Potem zdarzyło nam się to jeszcze kilkukrotnie i pytania były zawsze te same: skąd jesteśmy, gdzie byliśmy w Japonii, czy nam się podoba? Jest to zadanie do wykonania w szkołach, które ma otworzyć dzieciaki na kontakty z obcokrajowcami. Do zrobienia jest jeszcze sporo, bo absolutnie żadne dodatkowe rozmowy nie wchodziły w grę, wszystkie moje próby rozruszania towarzystwa ucinane były uśmiechami i przechodziliśmy do sylabizowania kolejnego pytania : P A podsumowaniem każdej odpowiedzi było zdziwienie i kiwanie głowami.
Świątynia Czystej Wody. Kiyomizudera. Jedna z najważniejszych świątyń w Japonii, ponad podziałami różnych sekt japońskiego buddyzmu. Starsza niż samo Kioto, o ponad 1200-letniej historii. Jeden z kandydatów w plebiscycie na 7 nowych cudów świata. Zobaczyć trzeba : )
Na pierwszym planie widać ozdobne bramy Niomon (od zasiadających tam strażników Nio) i Saimon (zachodnia) oraz 3-piętrową pagodę, których wspólnym mianownikiem jest kolor cynobrowy.
Największym skarbem Kiyomizudery jest jednak Główny Pawilon (Hondo). W nim znajduje się słynny posąg bogini Kannon (więcej o niej w poście o Kamakurze) o jedenastu głowach i tysiącu ramion. A wszystko to by lepiej móc usłyszeć modlitwy wiernych i spełnić i ich prośby. Posąg raczej niedostępny dla turystów więc lepiej wyjść na werandę, skąd roztacza się wspaniały widok na okolicę. Ale podziwiać można a nawet trzeba samą werandę a właściwie scenę tańców (butai), zbudowaną nad stromym zboczem o wysokości ok. 12 metrów. Wielopoziomowa konstrukcja werandy w całości wykonana została z drewna, a do jej budowy nie zużyto ani jednego gwoździa (wierzymy na słowo). Jest nawet japońskie powiedzenie „skoczyć z balkonu Kiyomizu” oznaczające zrobić coś odważnego.
Nieco dalej znajduje się shintoistyczna część tej buddyjskiej świątyni. Jak już kilkukrotnie wspominaliśmy, to tutaj typowe. Wokół kaplicy Jishu poświęconej bóstwu miłości kupić można miłosne wróżby czy wszelkiego rodzaju amulety zapewniające szczęście, łagodny poród czy bezpieczną jazdę autem. Można też wesprzeć swoje szczęści w miłości. Wystarczy z zasłoniętymi oczami przejść pomiędzy dwoma kamieniami oddalonymi o niespełna 20 m od siebie. Dla bezpieczeństwa, można oszukiwać. Zasady nie zabraniają, że ktoś nas poprowadzi ; )
W dole z kolei znajduje się źródło Otowa, od którego wzięła się nazwa – Świątynia Czystej Wody. A właściwie są to 3 źródła. Spływającą wodę łapie się w specjalne filiżanki „na kiju”. Do wyboru jest źródło mądrości, zdrowia i długowieczności. Wypicie wody z wszystkich trzech przynosi pecha zbyt zachłannym ludziom.
Po wyjściu z Kiyomizudery było już za późno żeby odwiedzić jakieś kolejne miejsce z naszej listy, więc postanowiliśmy zrobić sobie dłuższy spacer mniej turystycznymi okolicami najpierw do rzeki Kamo, a później wzdłuż niej do znanej nam alei Shijo.
Obiad a raczej kolacja będzie nietypowa. Domi wyczytała gdzieś, że trzeba koniecznie zjeść burgera z sieci Mos. Że są absolutnie fantastyczne, rewelacyjne i można je jeść codziennie. Akurat wczoraj wracając do hotelu wpadł nam w oko lokal Mos, no więc czemu by nie spróbować. Po prawie 2 tygodniach jedzenia prawie wyłącznie zdrowego jedzenia fastfood’owy burger nam nie zaszkodzi. A nawet mieliśmy na niego ochotę, no i jeszcze te opinie. Cóż, burger był w porządku, miał różne azjatyckie sosy do wyboru, frytki. Fajna odmiana, ale… Może to my jesteśmy dziwni, bo nie jedziemy do Japonii żeby codziennie zajadać burgery : D Jeśli ktoś jest głodny to można, ale żeby tak zachwalać, to gruba przesada ; ) Sushi premium z marketu czy zupa miso na mieście bije burgera z fast food’u na głowę. Naszym zdaniem : )
Spacerując po ruchliwej, handlowej ulicy Teramachi trafiliśmy na Rondon-yaki maleńkie biszkoptowe ciasteczka (z ciasta castella przywiezionego do Japonii z Portugalii) z nadzieniem z białej fasoli. Słodkie, puszyste, ciepłe, czy może być coś lepszego? Tak. Przyglądanie się maszynie, która je wytwarza. Na metalowej obrotowej rozgrzanej blasze maszyna układała foremki, część z nich czekała na napełnienie ciastem, upieczone z jednej strony były przewracane przez ruchome ramię a następnie „pieczętowane”, tak by kolejne metalowe ramię mogło je zdjąć z blaszki. Oprócz obsługi całego widowiskowego procesu wypiekania ciasteczek maszyna wydawała przyjemny stukot oraz jeszcze przyjemniejszy zapach świeżo pieczonych ciasteczek ; )
J.
2 komentarzy
Kioto jest piękne! Fajne fotki :) Jest co tam robić :)
Na fajną pogodę trafiliście, jak my tam byliśmy niestety dość sporo padało, ale i tak nam się spodobało.
Dzięki, było co fotografować ;) Nam w ogóle w całej podróży pogoda dopisywała, ale Kioto było pod tym względem specyficzne. Taki trochę duszny mikroklimat, ale w zwiedzaniu nie przeszkadza :)