Nara musiała się znaleźć na naszej trasie. Układając plan, z żalem odpuszczaliśmy kolejne miejsca. Okinawa, Yakushima, Hiroszima… wiedzieliśmy, że już ich nie „upchniemy”, nie zamęczając jednocześnie Zuzi i siebie przy okazji. Ale z Narą było inaczej, to był jeden z naszych priorytetów.
Nara, uważana za pierwszą stałą stolicą cesarstwa, była najdalej wysuniętym na wschód punktem Jedwabnego Szlaku i w swoim szczytowym okresie jednym z najważniejszych miast Azji. Docierały tutaj towary z Chin (herbata), Persji a nawet z Europy. Ale szlak pełnił też rolę miejsca wymiany religijno-kulturowej. Do Japonii przybywali mnisi buddyjscy a z czasem buddyzm został ogłoszony religią narodową.
Nara stolicą była krótko, bo tylko kilkadziesiąt lat (710-784), do czego przyczynili się właśnie mnisi. Rosnące wpływy okolicznych klasztorów buddyjskich oraz ich aspiracje polityczne skłoniły cesarza do znalezienia sobie nowej siedziby. Z tego okresu pozostały w Narze cenne zabytki, w tym największa w Japonii świątynia – Todaiji. A dzięki temu, że dwór cesarski przeniósł się do Kioto, miasto nie było tak narażone na zniszczenia powodowane wojnami domowymi.
Jeśli do zabytków dodamy to, że w tym stosunkowo niewielkim mieście znajduje się wiele cenionych (w tym przez Michelin) restauracji, to już wiemy że warto tu przyjechać ; )
Ale powodów do wizyty w Narze można wskazać jeszcze ok. 1 200. A każdy z nich wygląda mniej więcej tak : )
W części Nary będącej rozległym parkiem swobodnie przechadzają się bowiem żądne krakersów jelenie (a dokładniej jelenie wschodnie, sika) uważane za posłańców bogów. Stały się one również symbolem miasta. No prawie, mnisi jednak nadal mają wpływy ; )
Śniadania w hotelu nie mieliśmy, więc Domi zaczęła szukać czegoś na trip advisorze. A tu niespodzianka. W mieście cenionych restauracji, na pierwszym miejscu spośród 1 500 lokali wskazano niewielką, zapadłą knajpę niedaleko naszego hotelu. Specjalnością lokalu był tuńczyk przygotowywany na różne sposoby, ale tym co przyciągało osoby z całego świata było sashimi. W komentarzach uprzedzano żeby nie zrażać się wyglądem i warunkami wewnątrz, bo to prawdopodobnie jedyna brudna restauracja w Japonii, ale jedzenie wszystko rekompensuje.
Może się uprzedziłem, ale kiedy odnaleźliśmy Maguro Koya, nie byłem w stanie podejść do drzwi frontowych bliżej niż na odległość 2 metrów. Knajpka była jeszcze nieczynna, w środku jedynie kilka stolików, za barem starszy Japończyk o poczciwym wyglądzie ledwie wystający zza mnóstwa odmrażających się ogromnych kawałków tuńczyka. Zapach był dla mnie jednak nie do zniesienia. Domi weszła do środka, ale chyba wiedziała, że poza komentarzami w internecie nie ma argumentów żeby mnie przekonać. Jak to możliwe, że tyle osób z całego świata rozpływa się nad tym lokalem? Może pechowo trafiliśmy, ale jednak cieszyłem się jedząc bajgla z łososiem i zupę krem z kukurydzy w przyjemnym barze nieopodal.
Robiło się naprawdę gorąco. Domi postanowiła wrócić do hotelu przebrać się, my z Zuzią postanowiliśmy poczekać nad jeziorkiem nieopodal oglądając żółwie.
Czekaliśmy i czekaliśmy, w końcu poszliśmy kawałek w stronę hotelu, wróciliśmy na miejsce gdzie się rozstaliśmy, nie ma. Zgubiła się pewnie, a co gorsza ma mój telefon. Poszliśmy do hotelu. Pytam na migi czy była tu moja żona, recepcjonistka wydaje się że rozumie i kiwa że nie. Proszę o telefon, dzwonię, nie odbiera. Trochę się wystraszyłem. Wracamy z Zuzią, a mama na nas czeka. Okazało się, że znalazła skrót, a kiedy przyszła a nas nie było, poszła sprawdzić czy nie poszliśmy już sami do jeleni.
Pierwsze jelenie spotkaliśmy na terenie Kofukiji, świątyni powstałej w VIII w., gdy Nara była stolicą kraju. Do naszych czasów z ponad 150 budynków pozostało kilka. Między innymi 50 metrowa, elegancka pagoda, jedna z najwyższych w kraju. Ale to jelenie przyciągały naszą uwagę. Poza tym poznaliśmy przesympatycznego pana, który rozdawał dzieciom origami a przy tym pokazywał jak postępować, żeby jelenie zanim zjedzą ciasto ukłoniły się nam. Technika jest prosta, wystarczy unieść ciasto wysoko w górę, wtedy starsze osobniki wykonają kilka ukłonów : )
Po chwili sami mieliśmy już w rękach dwa opakowania ciastek (150 jenów/paczka, czyli ok. 5 zł), które z założenia wystarczyć nam miały na dłuższą chwilę. Rzeczywistość okazała się inna, a chwila trwała maksymalnie 10 minut. Kiedy tylko odeszliśmy kilka kroków od straganu jelenie już na nas czekały. Ruszyły bez ostrzeżenia. Ciężko opisać co się działo później. Na zmianę trzymaliśmy ciastka, po które z różnych stron sięgało po kilka pysków jednocześnie. Chodząc tyłem próbowaliśmy nie pozbyć się całej paczki od razu i od czasu do czasu dać też kawałek dla Zuzi żeby sama mogła nakarmić jakiegoś jelonka. Był to rodzaj tańca, w którym to jelenie nadawały tempo. Zuzia cały ten czas biegała jak oszalała i krzyczała z radości, przez co po chwili dokoła zgromadziła się mała widownia obserwująca nasze poczynania. Z odsieczą nikt nie przyszedł. Wraz z ostatnim ciastkiem występ nagle się zakończył.
Jeszcze więcej jeleni spotkaliśmy w alei prowadzącej do słynnej Todaji. Z tą różnicą, że te chyba już były po śniadaniu, co biorąc pod uwagę tłumy zgromadzone wokół Bramy Nandaimon nie dziwi. Kilka z nich dało się jednak skusić na małe co nieco ; )
Todaiji założono w połowie VIII w. jako świątynię zwierzchnią wobec okolicznych klasztorów buddyjskich. Stąd rozmach kompleksu i pozycja tutejszych mnichów, z którymi liczyć się musiał sam cesarz.
Nandaimon prezentuje się niezwykle okazale, ale znając zamiłowanie Japończyków do renowacji drewnianych zabytków pewnie w niedługim czasie zostanie zabudowana blaszaną konstrukcją na kilka lat.
Po przejściu przez bramę lekkie zdziwienie, niby widzimy charakterystyczne rogi na dachu głównego budynku, ale reszta jakby inna niż pamiętamy ze zdjęć. Po chwili wszystko się wyjaśnia, kiedy podchodzimy bliżej rogi znikają ; )
Głównym budynkiem Todaiji jest majestatyczny Pawilon Wielkiego Buddy (Daibutsuden) usytuowany na przestronnym dziedzińcu. Pawilon ten jest największym drewnianym budynkiem na świecie i to pomimo faktu, że oryginalna świątynia która została zniszczona w trakcie pożaru była o 1/3 większa.
Wewnątrz Pawilonu zasiada Wielki Budda Wajroczana – 15 metrowa figura z brązu (a więc ok. 2 metry wyższa niż Daibutsu z Kamakury), jest ponoć największym na świecie Buddą wykonanym z brązu. W świątyni znajdują się również inne figury zacnych rozmiarów, w tym oczywiście dwaj nieodłączni strażnicy o wyjątkowo sympatycznych wyrazach twarzy.
Za Buddą zobaczyliśmy skupisko dzieciaków próbujących przecisnąć się przez dziurę w filarze. Jak przeczytaliśmy, otwór ten jest tej samej wielkości co nozdrza Daibutsu. Jeśli komuś się powiedzie dostąpi oświecenia w następnym życiu.
Z Todaiji leśnymi ścieżkami podążamy do najważniejszego chramu shintoistycznego w Narze czyli Kasuga Taisha. Chociaż pierwotnie powstał w VIII w. to główny budynek, zgodnie z zasadą czystości i odnawiania, był co 20 lat rozbierany i budowany na nowo w takim samym kształcie. Praktyki tej zaniechano dopiero w II poł. XIX, co oznacza że budynek ten jest już ok. 60-tą kopią. Kompleks ten słynie także z tysięcy kamiennych latarni stojących jedna przy drugiej wzdłuż alejek. Zapalane one są dwa razy w roku podczas festiwali w lutym i w sierpniu. Musi być magicznie…
Wróciliśmy do parku kupując oczywiście po drodze kolejne krakersy. Zuzia z niezmiennym entuzjazmem reagowała na niecodzienne zwierzaki, inaczej mówiąc biegała i krzyczała ; ) Niestety jeden z młodych osobników albo chciał się bawić albo się wystraszył, w każdym razie przewrócił nam małą podróżniczkę. Na szczęście skończyło się na strachu, ale Zuzia nadal wspomina „sień (czyli jeleń) kop, Zuzia bam” ; )
Wszystkie jelenie nakarmione, więc i na nas pora. Oferta gastronomiczna w Narze jest bardzo szeroka, a na stosunkowo małej powierzchni można znaleźć liczne restauracje i bary. O drugiej szansie dla Maguro Koya nie chciałem słyszeć. Trochę przypadkiem trafiliśmy na bar kaiten sushi, w którym talerzyki jechały wzdłuż długiego baru na taśmie. Czytaliśmy o tym przed wyjazdem, ale do tej pory nie udało nam się trafić na bar tego typu.
Przy każdym stanowisku jest kran z gorącą wodą do parzenia zielonej herbaty matcha i dodatki, czyli marynowany imbir, wasabi itp. A sushi przejeżdża nam przed nosem niczym na pokazie mody ; ) Skąd wiadomo ile które kosztuje? Wystarczy spojrzeć na talerzyk, każdy kolor czy wzór oznacza określoną cenę. Talerzyki układa się w stosik i po posiłku następuje podliczanie rachunku : )
Po kolacji przyszła nam jeszcze ochota na coś słodkiego : ) Naprawdę przekonujemy się do tej słodkiej fasoli ; )
A potem jeszcze spacer po Naramachi czyli starej części handlowej miasta, gdzie zachowały się tradycyjne, drewniane rezydencje kupców (machiya) i magazyny.
Wracając do hotelu trafiliśmy jeszcze na taiyaki – ciastka w kształcie ryby, w smaku (na szczęście!) nie mającymi z nią nic wspólnego. Wypiekanymi w specjalnych foremkach z ciasta przypominającego te naleśnikowe lub na gofry i nadziewanymi najczęściej słodką fasolą adzuki. Zrobiliśmy z tymi ciastkami niezły interes. Z racji na późną porę zapłaciliśmy za jedno dostając dwa, a trzecie „załatwiła” nam Zuzia, która wpadła do środka sklepiku, opierając się o drzwiczki… wahadłowe ; ) Sprzedawca widząc jej zdziwienie i zdezorientowanie podarował jej „rybkę” na pocieszenie. Mógł jeszcze dodać: „wpadaj częściej” ; )
J.
Informacje praktyczne
Dojazd: niecała godzina jazdy pociągiem JR z Kioto lub Osaki.
Świątynia Todaiji
Godziny otwarcia: 7.30 – 17.30 (od kwietnia do września), 8.00 – 17.00 (marzec), 7.30 – 17.00 (październik), 8.00 – 16.30 (listopad – luty).
Bilet wstępu – 500 jenów (ok. 15 zł)
3 komentarzy
Muszę kiedyś odwiedzić Azję :) Malutka widać, że ma ubaw :)
Piękne widoki jak i zdjęcia! Pozdrawiam :)
Ciekawe te jelonki, jednak w Polsce co raz częściej spotykam sarny w mieście, które wydają się przyzwyczajać do „klimatu”.