Nikko płakało jak nas żegnało. Oklepane, nie? Poza tym nieprawdziwe, ale faktycznie według prognoz pogoda miała się popsuć. To nas ostatecznie odwiodło od jechania rano, przed wyjazdem do Kioto, nad pobliskie jezioro Chuzenji i postanowiliśmy od razu przetransportować się do oddalonej o ok. 600 km dawnej stolicy cesarstwa. Wątpliwości mieliśmy już wcześniej czytając o bardzo krętej drodze, którą musielibyśmy pokonać autobusem. Pewnie jak zwykle w takich sytuacjach Zuzia by nas zaskoczyła i to prędzej my byśmy mieli nudności, no ale ten zapowiadany deszcz ostatecznie rozwiązał sprawę.
Pojechaliśmy więc autobusem, ale na dworzec. Przy okazji mogliśmy zapoznać się ze specyficznym systemem płatności za bilet. Przy wsiadaniu pobiera się z automatu „bilecik” z numerkiem, który wyświetla się również na tablicy nad kabiną kierowcy. Pod numerkiem wyświetlana jest aktualna stawka za przejechaną trasę, która wzrasta co jeden czy kilka przystanków. Wysiadając należy zapłacić określoną kwotę kierowcy w monetach. Jeśli jej nie mamy, to są specjalne automaty do rozmienienia banknotów.
Z Nikko najpierw pociągiem lokalnym pojechaliśmy do Utsonomiya, a potem już shinkansenami do Kioto. Na dworcu w Tokio, gdzie musieliśmy się przesiąść, zaopatrzyliśmy się w pudełka bento, które stanowiły nasz prowiant na cały dzień. Bento to mniej lub bardziej ozdobne pudełko w środku którego znajdziemy ryż, rybę czy owoce morza oraz marynowane warzywa lub produkty warzywopodobne trudne dla nas do zidentyfikowania. W sam raz na podróż pociągiem, zresztą na dłuższych trasach jest to bardzo popularne wśród Japończyków, stąd jedzenie ryby w pełnym wagonie nikogo nie dziwi i absolutnie nikt krzywo na nas nie spojrzy.
Pogoda faktycznie nie rozpieszczała, padał deszcz więc nie było szans żeby zobaczyć Fuji z okien pociągu. Podróż ze stolicy do Kioto shinkansenem Hikari trwa 160 minut. Cała podróż oczywiście na JR Pass (uwaga na shinkansen Nozomi, jedzie o 20 minut krócej ale jego JR Pass nie obejmuje, a jednorazowy przejazd na trasie Tokio – Kioto to wydatek rzędu 500 zł)
Kiedy późnym popołudniem dotarliśmy do Kioto lało na całego. Nie chciało nam się włóczyć, moknąć i ogarniać tego ogromnego dworca i skomplikowanego systemu transportowego, wpakowaliśmy się więc z bagażami do taksówki.
Kierowca do najbardziej uprzejmych i rozmownych na pewno nie należał. Całą drogę milczał jak grób, więc tym bardziej zdziwiło nas, gdy czekając na windę w hotelu (trochę nam zajęło znalezienie recepcji) zobaczyliśmy jak biegnie w naszym kierunku i gorączkowo machając rękami usiłuje coś wytłumaczyć. Myślę sobie, widział jak chodzimy tam i z powrotem i przybiegł pokazać drogę do recepcji. Ale nie, to nie było to. Nie bardzo wiemy o co mu chodzi więc idę z nim do auta, a gość mi pokazuje, że Zuzia butem musnęła białą narzutę na tylnej kanapie zostawiając na niej niewielki ślad. Po pierwsze, pogoda paskudna a on sam chciał żebyśmy z nim jechali. Widział, że jesteśmy z małym dzieckiem. My chcieliśmy wsiąść do innej, większej taksówki, ale już pod dworcem się awanturował że to on jest pierwszy. No to wsiedliśmy, butów nie kazał zdjąć. Po drugie, serio? Biała narzuta w taksówce? No sam się prosi o problem. Swoją drogą zabawne, że gość który udawał, że nie słyszy naszych pytań w taksówce, sprawiający wrażenie jakby w ogóle mało co mówił, potrafił być aż tak ekspresyjny kiedy chodziło o niewielki ślad na białej narzucie : )
Zameldowaliśmy się i trafiliśmy z deszczu pod rynnę ; ) Kiedy rezerwowaliśmy hotel MyStays Kyoto-Shijo niestety dostępne były już tylko pokoje dla palących, ale lokalizacja i opinie skusiły nas żeby zaryzykować. Pokój chociaż przyjemny i na japońskie standardy przestronny, to jednak strasznie przesiąknięty zapachem papierosów. Straaasznie. No ale jakoś wytrzymamy, nie ma wyjścia. Zresztą już po kilkunastu minutach zaczyna się robić znośnie. Padało cały czas, więc postanowiliśmy odpocząć i ułożyć plan zwiedzania na najbliższe dni. Nie wychodzenie miało również ten plus, że nie będzie trzeba znowu przyzwyczajać się do zapachu dymu papierosowego po powrocie ; )
Nasze pierwsze wrażenia z Kioto, miasta będącego kolebką japońskiej kultury i etykiety, były więc zdecydowanie poniżej oczekiwań. Ale jutro będzie nowy dzień. Oby bez deszczu : )
Kioto – dzień 9
Nowy dzień jest. Deszczu brak. Brak też śniadania w hotelu. Przez najbliższe dni poranne co nieco serwować nam będą okoliczne markety FamilyMart i SevenEleven. Kupuję zestawy sushi w komplecie z jakimś zwiniętym omletem, który okazuje się marynowanym tofu wypełnionym ryżem, sałatkę z makaronem i tuńczykiem, sałatkę warzywną a raczej poszatkowaną kapustą z kawałkiem pomidora, no i świeże pomidorki, których już nam brakuje w naszej diecie. Oczywiście przy kasie dostaję pałeczki. Gdyby coś trzeba było podgrzać to zawsze jest też mikrofalówka. Z takim łupem chyba mogę już wracać do moich głodnych dziewczyn : P Kawa będzie na mieście, może to będzie dobra motywacja żeby szybko się zebrać i ruszać w miasto ; )
Jeśli Tokio to japońska Warszawa to Kioto jest Krakowem (Nobla za to odkrycie nie dostanę). Porównanie dotyczy także skali zniszczeń jakich doznały te miasta w trakcie II wojny światowej. O ile naloty dywanowe na Tokio doprowadziły do potężnych zniszczeń, to Amerykanie, doceniając wartość dziedzictwa kulturowego zgromadzonego w Kioto, oszczędzili miasto, będące kolebką japońskiej kultury. Nie zawsze jednak miasto miało tyle „szczęścia”, bowiem kilkukrotnie niszczone było w trakcie wojen czy pożarów. Wiele zabytków jednak odbudowywano.
Przez ponad tysiąc lat Kioto było formalną stolicą Japonii i siedzibą cesarza. Stolicę przeniósł tutaj cesarz Kammu, który wraz z dworem opuścił Narę, gdy silne duchowieństwo buddyjski zaczęło mu się mieszać do rządzenia. W nowej stolicy zakazał on budowy świątyń buddyjskich i m.in. dlatego wiele spośród najcenniejszych świątyń znajduje się na wzgórzach otaczających Kioto. W całym mieście jest ich ok. 2 000 (łącznie buddyjskich i shintoistycznych). Nasz plan na Kioto to jednak nie nabijanie licznika odwiedzonych świątyń. Wolimy się skupić na wybranych i na chill’u poczuć atmosferę tego miasta, z której tak dumni są ponoć jego mieszkańcy. Chociaż pewnie czytając relację i tak pomyślicie: znowu świątynia, no ile można? ; )
Do poruszania się po Kioto mamy do dyspozycji 2 linie metra, kilka podmiejskich linii kolejowych, masę autobusów, a to wszystko od różnych przewoźników. Taksówki już nie zaryzykujemy ; )
No to w drogę. Na ulicach pełno rowerów. Trzeba uważać bo nawet po chodnikach jeżdżą dość szybko. W metrze od razu dostrzegamy różnicę w stosunku do Tokio. Wiadomo, że to uogólnienie, ale jednak mocno rzucające nam się w oczy. Obserwujemy ludzi w metrze, którzy rozmawiają ze sobą, śmieją się. To brzmi jak ten żart. Siedzi facet w kawiarni bez laptopa, telefonu, słuchawek, po prostu siedzi i pije kawę. Dziwny jakiś, może psychopata : ) Ale po Tokio taki widok nas właśnie dziwi. Tam ludzie w metrze wpatrzeni byli wyłącznie w telefony lub książki, a prędzej czy później głowy im opadały i drzemali. Tutaj widzimy „normalne” ludzkie interakcje i reakcje. Zwłaszcza w stronę Zuzanny, którą mniej lub bardziej śmiało starają się zaczepiać. A wszyscy zwracają na blondaska uwagę. Odtąd słowo „kawaii” (śliczna) słyszymy chyba częściej niż „arigato”. I to od osób starszych, dzieci a nawet nastoletnich chłopaków. Czy już muszę się martwić? : P
Zwiedzanie zaczynamy od Nanzenji – jednego z najważniejszych klasztorów zazen w Japonii. Zazen to forma medytacji zen praktykowana na siedząco. Ważna jest poprawna pozycja, oddychanie i długotrwała koncentracja, która ma nas doprowadzić do oświecenia i uwolnienia się od cierpienia. Akurat nie cierpieliśmy jakoś szczególnie dotkliwie, a do długotrwałego siedzenia w miejscu żadne z nas nie zostało stworzone, więc zamiast medytacji weszliśmy na taras widokowy masywnej bramy Sanmon. Z tej jednej z trzech największych bram w Japonii, ponad wierzchołkami drzew, rozpościerał się widok na zielone wzgórza wokół Kioto.
Za bramą znajduje się Budynek Dharmy i wiele innych zabudowań. Do części wstęp jest dodatkowo płatny. Na terenie klasztoru znaleźć można nawet akwedukt, który dla Japończyków jest sporą atrakcją : )
Z Nanzenji chcieliśmy iść Ścieżką Filozofów do Ginkakuji. Nie wybraliśmy najprostszej i najkrótszej drogi, a zamiast zacienioną alejką szliśmy rozgrzanymi promieniami słońca ulicami. Ratunkiem były automaty z napojami, które w miastach można znaleźć na każdym kroku. Szliśmy więc od jednego do drugiego próbując odnaleźć ścieżkę, a kiedy ją wreszcie odnaleźliśmy byliśmy trochę rozczarowani. Pewnie w okresie hanami (kwitnienia wiśni) miejsce to wygląda spektakularnie. Ale teraz to po prostu zwykła ścieżka z betonowych płyt i żwirku nad kanałem. A skąd nazwa Ścieżka Filozofów? Spacerował tędy codziennie na uniwersytet wybitny japoński filozof Nishida Kitaro. Przy ścieżce znajdują się liczne sklepiki z rzemiosłem i kawiarnie, a może raczej herbaciarnie.
Nad kanałem mieliśmy też okazję spotkać po raz pierwszy tanuki. Jenota, którego my wzięliśmy za jeża. W japońskim folklorze tanuki zaliczane są do postaci o nadnaturalnych zdolnościach. Są przebiegłe i lubią zwodzić, aby osiągnąć swój cel. To mistrzowie kamuflażu, umieją zmieniać kształt i dobrze się maskować. Stąd te jeże ; ) Pomimo tego są to postacie pozytywne. Typowy wizerunek tanuki to duże oczy, spiczasty pyszczek, uśmiech, słomiany kapelusz na głowie, butelka sake w jednej łapie i weksel w drugiej, duży brzuch oraz olbrzymie jądra, które nie są atrybutem płodności a szczęścia i bogactwa. Tanuki stawiane są przy restauracjach, sklepach czy domach.
Idąc Ścieżką Filozofów mijamy drogowskazy do mniej znanych kaplic i chramów, jednak dopiero na jej końcu znajduje się jedna z najczęściej odwiedzanych świątyń w Kioto – Ginkakuji. Początkowo była to rezydencja szoguna Yoshimasa, a po jego śmierci obiekt przekształcono w świątynię zen.
Głównym budynkiem kompleksu jest Srebrny Pawilon, który wcale nie jest srebrny. Chociaż miał taki być. Szogun zamierzał ozdobić swój pawilon srebrnymi panelami, tak jak uczynił to jego dziadek w Kinkakuji (Złoty Pawilon). Niestety wojna domowa, która spustoszyła Kioto nie pozwoliła na realizację tych planów. Za to ponoć pawilon wydaje się srebrny w świetle księżyca : P
Świątynia Ginkakuji była ważnym centrum rozwoju kultury japońskiej: ceremonii herbacianej, teatru, sztuki układania kwiatów (ikebany) czy kaligrafii. Wrażenie robi ogród zadbany w każdym detalu. Pomiędzy sadzawkami czy poprzycinanymi drzewami i krzewami chodzi się wąskimi i przepełnionymi zwiedzającymi ścieżkami. Warto się jednak poprzepychać i wejść na górę, skąd mamy widok na cały teren świątyni. A potem przejść bambusowym lasem, gdzie już jest znacznie luźniej.
W pobliżu Srebrnego Pawilonu jest jeszcze jeden ogród, dość specyficzny „ogród srebrnego piasku”. Jest to karesansui, czyli ogród suchego krajobrazu zgodny z duchem zen. W ogrodach zen zamiast kwiatów czy drzew są żwir, piasek i kamienie. A wszystko starannie ułożone i wygrabione ; ) Po takim ogrodzie spacerować się nie da. Siada się więc na werandzie i kontempluje go niczym obraz. Ogrody zen cechuje prostota, oszczędność form i symbolizm. Miały one uspokajać umysł, ułatwiać medytację i akceptację rzeczy takimi jakie są, bez upiększania i dekorowania.
Tą samą trasą wróciliśmy do Nanzenji po drodze pochłaniając po misce zupy. W promieniach popołudniowego słońca jeszcze raz bawiliśmy się w chowanego kryjąc się za masywnymi filarami Sanmon.
Niestety stało się coś jeszcze. Na ekranie aparatu wyświetlił się błąd. Panika. Przywrócenie ustawień fabrycznych nie pomogło. Sprawdziliśmy kod błędu, padła stabilizacja obrazu (drugi raz w ciągu niespełna 2 lat użytkowania : / ). Obiektyw po powrocie do Polski będzie do wymiany, ale najważniejsze żeby dożył do końca podróży. Przez tę usterkę ucierpiało niestety wiele zdjęć, a sporo ujęć uciekło bezpowrotnie bo aparat za każdym razem uruchamiał się meeega długo. Gdybyśmy byli jeszcze w Tokio to może podjechalibyśmy do siedziby Sony z reklamacją : P Humory się trochę popsuły, ale nadal nie aż tak, żebyśmy musieli uciekać się do medytacji uwalniającej od cierpienia. Zamiast tego ruszyliśmy na polowanie.
Polowanie na gejsze. Walka nierówna bo gejsze są szybkie a aparat ze świeżą raną odniesioną na polu bitwy. Jeśli gdzieś w Kioto chcemy wypatrzeć przemykającą gejszę to chyba największe szanse mamy w Gion, czyli starym, rozrywkowym dystrykcie miasta, przylegającym do handlowej alei Shijo. To niepozorne skupisko niskich drewnianych budynków skutecznie skrywa swoje tajemnice. Możemy się tylko domyślać, co kryje się w lokalach ze szczelnie zasłoniętymi, bambusowymi czy ratanowymi żaluzjami, drzwiami i oknami. Wchodzić nigdzie nie próbujemy, zresztą nie wiem czy by nas wpuszczono? Są tu drogie restauracje, herbaciarnie i inne lokale, gdzie gościom towarzyszą gejsze.
Nagle Dominika krzyczy: „tam!” Faktycznie widzimy gejszę szybko drobiącą kroki ze klientem. Aparat ledwie nadąża… . Po chwili gejsza gdzieś znika.
Tajemniczy uśmiech, pobielona twarz, staranna fryzura, tradycyjne kimono i odsłonięty kark najbardziej pożądana przez Japończyków część ciała kobiety. Motyle nocy, bo tak nazywane są gejsze, mają zachwycać i rozbudzać fantazję. Być obiektem pożądania, ale to jednocześnie tylko od nich zależy zakres świadczonych usług. Nie są to prostytutki, jak dość powszechnie się uważa poza Japonią. Słowo gejsza oznacza człowieka sztuki. By się nią stać młoda dziewczyna (maiko – praktykantka) podejmuje wszechstronną naukę mieszkając razem z innymi gejszami w specjalnych domach (oniya). Kształci się w zakresie tańca, gry na tradycyjnych instrumentach, sztuki konwersacji, chodu, makijażu oraz ceremoniałów i rytuałów. Gejsze to mistrzynie ceremonii parzenia herbaty. No i ponoć znają 1001 sposobów na zabawienie mężczyzny. Gejsze nie tracą na znaczeniu we współczesnym społeczeństwie japońskim będąc ważnym uczestnikiem spotkań biznesowych w tradycyjnych herbaciarniach.
Włóczymy się po okolicy oglądając m.in. menu restauracji oferujących słynną na całym świecie wołowinę z Kobe. Ceny… hmmm, tej pozycji chyba jednak nie spróbujemy w Japonii. Nagle zaczepia mnie jakaś rozentuzjazmowana Japonka i pokazuje żeby iść w jakiś zaułek, potem w prawo, w lewo i tam są gejsze. Normalnie bym się dwa razy zastanowił, ale tutaj czujemy się całkowicie bezpiecznie, więc biegnę we wskazanym kierunku. Okazuje się to niepotrzebne, bo czasu jest wystarczająco dużo by spokojnie porobić zdjęcia a nawet zapozować do wspólnych. Był to jakiś event promujący piwo. Zdjęcia mamy, ale czy gejsze są prawdziwe? A może to były maiko? Czasem chyba lepiej nie wiedzieć : )
Do hotelu mamy 2, może 3 km. Idziemy na nogach tętniącą życiem aleją Shijo. Po drodze mijamy Pontocho, wyłączoną z ruchu wąską uliczkę biegnącą równolegle do rzeki z mnóstwem restauracji o różnym standardzie. Mamy jednak inny pomysł na kolację. W gąszczu galerii handlowych szukamy Nishiki, czyli targu ze street food’em. Okazuje się, że Nishiki jest czynny do 18tej. Cóż, nie chce nam się już szukać jakiegoś lokalu. Zrobimy sobie powtórkę ze śniadania, więc czeka nas jeszcze wizyta w markecie. Też będzie pysznie : )
J.