Przyszła pora na poznanie interioru wyspy. Na początek spokojne miasteczko Psinthos, w którym życie toczy się swoim tempem. Chyba się toczy. Godzina, którą tu spędziliśmy to za krótko by zauważyć dynamikę tego miejsca : ) Większość czasu (z tej godziny) spędziliśmy na placyku przy kościele. Dlaczego tu? Powody były trzy: ciekawa dzwonnica kościoła, jeszcze ciekawsze mozaiki ułożone z chochlaków i najważniejsze – nieudane próby przekonania Zuz, że na tap tap będzie jeszcze dzisiaj czas : )
Po wielu próbach ruszyliśmy dalej w kierunku Epta Piges. Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki spacer po przydrożnych gajach oliwnych…
…i przy kościele św. Nektariosa pomiędzy Archipoli a Epta Piges właśnie.
Wreszcie dotarliśmy do Epta Piges, czyli po grecku Siedmiu Źródeł. Ich wywierzyska zlokalizowane są obok siebie, łącząc się tworzą potok wpływający do jeziora. Na Rodyjczykach taka ilości słodkiej wody robi wrażenie, a dla nas okazja do chwili wytchnienia od obserwującego nas od kilku dni Heliosa. Korzystając z drzemki Zuz ruszyliśmy na spacer ścieżkami przez las piniowy. Widoki widokami, ale zapach rosnących tam ziół? był oszałamiający. Drzemka nie trwała długo, więc zawróciliśmy w kierunku źródełek, by pokazać małemu podróżnikowi żyjące tam wolno pawie, gęsi i kaczki. Na gęsi trzeba uważać, pokazują swoje prawdziwe oblicze, gdy z horyzontu znika mężczyzna, mogący je przegonić, o czym przekonała się Domi.
Postanowiłem też wywiązać się z obietnicy danej córce i wszedłem z nią do źródełek, wiadomo jest woda jest tap tap. Wychodząc zobaczyliśmy tabliczkę, na której napisano by jednak tam nie wchodzić, gdyż jest to woda pitna. Takie faux pas. Cóż, albo tylko ja i jeszcze jeden ojciec z dzieckiem nie widzieliśmy tabliczki, albo tap tap nie ma jednak tak wielu fanów.
W pobliżu jest jeszcze jedna ciekawa atrakcja, a mianowicie tunel o długości 186 m (nie mierzyłem), którym idzie się w ciemnościach w wodzie po kostki a wychodzi się do strumyka. Tunel ten jest dość ciasny i stosunkowo niski (ok. 175 cm), więc przeżycie jest ciekawe : )
Na obiad zatrzymaliśmy się w tawernie Anthoula, tuż przed skrzyżowaniem drogi z Siedmiu Źródeł i trasy Rodos-Lindos, serwującej potrawy kuchni rodyjskiej. Obsługujący nas właściciel był niezmiernie miły, a na moje pytanie, jakie dokładnie mięso zamówiłem, powiedział żebym poszedł z nim zobaczyć. Poszliśmy więc do kuchni i ku mojemu zdziwieniu wyciągnął całą owcę z chłodni i pokazywał mi dokładnie, które kawałki wytnie! Znając już czas oczekiwania na podanie obiadu zamówiliśmy na przystawkę faszerowane liście winogronowe (dolmades), które szybko zjedliśmy we trójkę. Zuz jako fanka lokalnej kuchni, nie pogardziła także pastą z czarnych oliwek. Nie w pełni usatysfakcjonowana przystawkami oczekiwała na dania główne, od czasu do czasu krzycząc mniam mniam. To mogło być również miau miau (nie zawsze rozróżniamy) na widok czekających z nami kotów. Wreszcie przyszła pora na naszą baraninę, zjedliśmy ze smakiem a w ramach deseru gospodarz poczęstował nas winogronem z własnej uprawy (jaki słodki!) oraz lokalnym słodkim przysmakiem, czyli jogurtem z syropem z winogron.
Ostatnim celem tego dnia miała być plaża Tsambika. Przy drodze do niej spacerowały sobie kozy, więc postanowiliśmy się zatrzymać i zrobić im kilka zdjęć. Ale kozy miały inny plan i jak tylko stanęliśmy, podbiegły do auta zaglądając przez szyby do środka. Zuz uradowana nie wiedziała gdzie patrzeć, a ja gdzie zdjęcia robić. W pewnej chwili Domi wpadła na pomysł żeby dać im coś do jedzenia, a ja nie zastanawiając się otworzyłem okno. Ciekawska koza widocznie też wiele czasu do namysłu nie potrzebowała, bo od razu jej kopyta znalazły się wewnątrz auta, aż na wszelki wypadek wolałem się nieco wycofać i z pewnej odległości podzielić się ciastkiem. W dobrych nastrojach, ale już bez ciastek, dotarliśmy na plażę, gdzie spędziliśmy resztę popołudnia. Plaża ta, jedna z najładniejszych na Rodos jaką widzieliśmy, jest długa, pokryta żółtym piaskiem i osłonięta z dwóch stron skałami.
Tsambika, poza plażą, a może przede wszystkim słynie jednak z kapliczki (niestety tam nie dotarliśmy) położonej na szczycie wznoszącym się 326 m n.p.m. W jej wnętrzu znajduje się cudowna ikona Matki Bożej z Tsambiki. Pielgrzymują do niej kobiety pragnące zostać matkami, by przed ikoną zapalić świeczkę i poprosić o cud poczęcia. Zgodnie z tradycją, jeśli po takiej pielgrzymce urodzi się syn dostaje od imię Tsambikos, a jeśli córka to Tsambika. Jest to imię spotykane wyłącznie na Rodos.
Tymczasem nasza mała Tsambika wreszcie mogła w spokoju oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu (oczywiście tap tap) w swoim „kumkum”, czyli małym baseniku w kształcie żaby, który ustawiliśmy jej na plaży.
J.
2 komentarzy
Rozumiem, że byliście w majówkę, tak?
Granaty o tej porze roku już są?
Pozdrawiam.
Poprawka, byliśmy w drugiej połowie września ;) Pozdrawiamy!