Gdy byłem mały myślałem, że na wakacje jeździ się głównie nad morze albo w góry a obrany kierunek zależy od preferencji – jedni kochają szum morza, drudzy wolą górskie szczyty. Rzeczywistość jest oczywiście bardziej skomplikowana, gdyby jednak założyć że moja wizja z dzieciństwa jest prawdziwa i ludzkość dzieli się na te dwie grupy, to na położonym na wschodnim krańcu Madery przylądku Ponta de Sao Lourenco znaleźliby coś dla siebie zarówno wielbiciele gór jak i miłośnicy morza.
Będąc na Maderze po prostu trzeba pojechać na przylądek św. Wawrzyńca. A trafić tam nietrudno. Do miejscowości Canical dociera autostrada biegnąca wzdłuż południowego wybrzeża Madery. Przemierzając jedyną autostradę zadziwia ilość i długość tuneli, co bardziej kojarzyć się może z rejonami alpejskimi niż z egzotyczną wyspą gdzieś na Atlantyku.
Z perspektywy auta imponująco wyglądają również potężne betonowe filary niknące w wodach oceanu, na których spoczywa płyta lotniska. Niewykluczone, że kiedy jedziemy tym nietypowym „tunelem” nad nami właśnie ląduje sobie jakiś Boeing czy Airbus.
W Canical autostrada ma swój koniec i należy kierować się drogą 109 kilka kilometrów aż do jej końca. W ciągu kilku minut krajobraz wyraźnie się zmienia. Zamiast bujnej roślinności widać pojedyncze palmy, wyglądające jakby znalazły się tu przypadkiem. Pomimo tej surowości prawdopodobnie nie ma piękniejszego miejsca na Maderze niż Sao Lourenco, które zostało stworzone przez wulkany a następnie mozolnie rzeźbione przez wiatr i wodę. Cały ten obszar stanowi park narodowy.
Wieje dość mocno, więc na wszelki wypadek bierzemy cieplejsze ubrania i ruszamy szlakiem PR8 Vereda da Ponta de Sao Lourenco. Łącznie do pokonania mamy 8 km licząc z drogą powrotną. Niby nie dużo pod warunkiem, że Zuzia wytrzyma całą trasę w nosidle, bo inaczej… będzie ciężko. Dosłownie ; )
Początkowo droga biegnie przez zieloną dolinę po drewnianym pomoście. Dopiero po kilkuset metrach zaczyna się „właściwa” trasa. Ścieżka, która raz się wznosi, raz opada, zbliża się i znowu oddala od stromego zbocza. Czasem od przepaści oddziela jedynie stalowa linka, czasem nie ma nawet linki. Pomimo tego trasa nie jest szczególnie wymagająca i dla kogoś o przeciętnej kondycji w pełni dostępna. A widoki zapierają dech. Wielobarwne, strome klify, samotne skały o które rozbijają się kolejne fale, wzgórza i ocean. Zdjęcia robią się same…
Na jednym ze wzgórz urządzamy krótki postój. Po kilku chwilach jesteśmy otoczeni przez jaszczurki, które próbują się dostać do plecaka i nosidła. Zuzia woli jednak pozostać jedynym pasażerem w nosidle, więc ruszamy dalej, śpiewając jej kolejne piosenki, czym wywołujemy uśmiech na twarzach mijających nas osób : )
Najbardziej wymagający fragment trasy znajduje się na samym jej końcu. Zostawiliśmy kobietę w ciąży nieopodal schroniska (Dom Sardinha) i na atak pagórka, którego wysokość sięga pewnie ok. 100 m n.p.m. ruszyliśmy sami. Zuzia dzielnie radziła sobie ze stromym podejściem i obudziła się dopiero tuż przed samym wierzchołkiem : D Warto się trochę spocić, by spojrzeć na cały przylądek z tej perspektywy. Dodatkowo naszym oczom ukazują się dwie wysepki oddzielone od stałego lądu zamieszkiwane przez kolonie mew. W oddali można również dostrzec Ilhas Desertas (Wyspy Pustynne) oraz Porto Santo.
Droga powrotna przebiega tą samą trasą, co nam w ogóle nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, zastanawialiśmy się czy nie warto by tu było przyjechać jeszcze raz w trakcie pobytu na Maderze? Ale z drugiej strony, może nie warto rozmywać wspomnień i zapamiętać ten pierwszy zachwyt? : )
Okolice Ponta Sao Lourenco kryją jeszcze jedną niespodziankę, która jest szczególnie miła po wysiłku związanym z trekkingiem po górach. Przy drodze, w zatoczce, znajduje się parking i schody prowadzące wprost na niewielką plażę – Prainha. Jest to ponoć jedyna naturalna piaszczysta plaża na Maderze. Szkoda tylko, że słońce tak szybko kryje się za skałami otaczającymi zatoczkę.
J.
2 komentarzy
Ciekawie opisane, ładne zdjęcia tylko zdecydowanie za dużo tej dzieciarni na nich .
Cóż wszystkim nie dogodzimy ;)