O księżycowych krajobrazach Lanzarote marzyłem już od jakiegoś czasu, ale brakowało dogodnych połączeń lotniczych. Kiedy więc Wizzair jesienią ubiegłego roku uruchomił nowa trasę bez wahania kupiliśmy bilety na jeden z pierwszych lotów. W końcu Wyspy Kanaryjskie to sprawdzony już kierunek na pierwszy lot z bobasem, a to miała być właśnie pierwsza dalsza podróż Zosi. Przetrwała ją bardzo dzielnie, co nie zmienia faktu, że lot w czwórkę na trzech fotelach przez ładnych parę godzin stanowi spore wyzwanie ; ) Jednak popołudnie spędzone na pięknej i prawie pustej plaży Playa de Famara z nawiązką wynagradza wszelkie trudy związane z lotem : )
Przez chwilę żałowaliśmy nawet, że nie wynajęliśmy jakiegoś apartamentu tuż przy plaży tutaj w Caleta de Famara, zamiast w naszej spokojnej, ale mało ciekawej La Sancie, ale wtedy pewnie byłoby nam znacznie trudniej zapakować Zuzię do auta : D
Jeśli czytaliście inne nasze relacje to pewnie zauważyliście, że zazwyczaj opisujemy wyjazdy dzień po dniu. Z Lanzarote będzie trochę inaczej, ale tak się złożyło że w pierwszym wpisie będzie o naszym pierwszym dniu na wyspie, a w zasadzie jego części… zaczynamy? : )
Już po kilkunastu minutach jazdy z La Santy wjeżdżamy do Parku Narodowego Timanfaya. Nie jest on naszym celem na dziś więc z trudem powstrzymuję się, by nie zatrzymywać się co chwilę i nie zrobić kilku zdjęć. Pewnie by mi się nie udało, ale z pomocą przychodzi brak poboczy na głównej drodze prowadzącej przez Timanfayę ; )
Dojeżdżamy do Yaizy. Miasteczko jak każde inne na Lanzarote, czyli biała oaza na morzu wulkanicznej ziemi. Bo na Lanzarote z założenia wszystkie zabudowania są białe i niskie. Nie ma tu gigantycznych kurortów i kolorowej tandety. Jest elegancka na swój sposób prostota podkreślająca charakter wyspy o co szczególnie zabiegał Cesar Manrique, którego dziełom poświęcimy osobny wpis.
Salinas de Janubio
Następny przystanek na naszej trasie to kolorowe poletka Salinas de Janubio – największej na Wyspach Kanaryjskich czynnej warzelni soli morskiej. Najlepiej prezentuje się ona z punktu widokowego przy trasie LZ-703. Laguna podzielona jest na poletka, które zalewane są wodą morską. Wielobarwne kwadraty i wielkie białe kopce odparowanej już soli wyglądają fantastycznie.
Dawniej pozyskiwaną sól wykorzystywano głównie do konserwowania sardynek. Dziś pewnie znaczna część stanowi praktyczną i niedrogą pamiątkę z Lanzarote, zwłaszcza dla osób które lubią gotować i cenią ekologiczne produkty. Zakupy można zrobić w sklepiku Bodega de Sal zjeżdżając przy punkcie widokowym stromą drogą w kierunku salin.
Na tym odcinku wybrzeża z reguły dość mocno wieje. Kiedy robiliśmy sobie zdjęcie ze statywu wiatr go nam zdmuchnął. Szczęśliwie bez konsekwencji : )
Los Hervideros
Po kilku kilometrach kolejny przystanek – Los Hervideros, czyli miejsce, gdzie kotłuje się woda. Ten fragment wybrzeża został uformowany kilka stuleci temu na skutek serii erupcji wulkanów. Następnie pod wpływem erozji w skałach powstały groty, podwodne tunele i kominy. Silne prądy i wiatry w tym regionie powodują, że fale wściekle uderzają o brzeg, wpadają do wydrążonych jaskiń i szczelin, po czym potrafią rozbryzgiwać się na kilkanaście metrów wzwyż.
Przy Los Hervideros wytyczono ścieżki spacerowe, są punkty widokowe i zatoczki dla samochodów przy drodze. I można by tak siedzieć i kontemplować potęgę sił natury, ocean i wulkany, ale żonie za bardzo wieje (choć twierdzi, że nie jej a Zosi, co oznacza, że dyskusji nie ma) więc co robić, pakujemy się do auta i jedziemy dalej.
El Golfo i szmaragdowe jeziorko Charco Verde
Niezbyt jednak daleko bo po kolejnych kilku kilometrach mijamy tabliczkę z napisem El Golfo. Zostawiamy auto na parkingu. Nie trudno odgadnąć, gdzie kryje się największa atrakcja. Po prostu idziemy ścieżką za wszystkimi, by po kilku minutach marszu stanąć i powiedzieć: wooow!
Bo jak inaczej zareagować na Charco de los Clicos – szmaragdowe jeziorko pośrodku czarnej jak węgiel plaży otoczonej przez strome skały w odcieniach czerwieni, czerni i żółci tworzące coś na kształt amfiteatru. W rzeczywistości Charco de los Clicos nie jest jeziorem a laguną wypełnioną wodą morską. Zielonkawy kolor zawdzięcza algom żyjącym w wodzie, stąd inna nazwa jeziorka – Charco Verde czyli Zielone. A cała ta zatoka to tak naprawdę podmyty przez fale krater wulkanu.
Rozglądamy się jeszcze chwilę po El Golfo. Dostajemy zaproszenia do kilku restauracji serwujących świeże owoce morza, ale na obiad jeszcze dla nas za wcześnie. W mniej więcej 3 godziny zrobiliśmy całodniowy plan, chociaż wrażeń wizualnych starczyłoby na kilka dni. By trochę odpocząć od wiatru jedziemy w głąb wyspy przez pola lawy, mijając kolorowe stożki przypominające o pochodzeniu archipelagu.
Po niespełna 24 h godzinach jesteśmy zakochani w Lanzarote (nawet pomimo wiatru). Wydaje mi się, że wobec tej wyspy nie można pozostać obojętnym, albo będziemy urzeczeni różnorodnością powulkanicznych krajobrazów, albo zawiedzeni surowością i ubogą florą. Ponoć nawet sami mieszkańcy Lanzarote twierdzili, że żyją w najbrzydszym miejscu na świecie, co zmieniło się m.in. dzięki projektom wspomnianego Cesara Manrique.
My zdecydowanie zaliczamy się do pierwszej grupy, więc dolina winiarska La Geria, do której właśnie zmierzamy zrobiła na nas ogromne wrażenie, ale o tym w następnym wpisie : )
J.