Po płycie lotniska Modlin biegnie Zuzia radośnie krzycząc „tata trzeba biegać, szybko, szybko, na momot”. Samolot nie uciekł i zacząć się mogła więc nasza kolejna podróż, tym razem na Maderę.
Cztery godziny później dotknęliśmy płyty lotniska już w Lizbonie. Krótką przerwę pomiędzy lotami wykorzystaliśmy w najlepszy możliwy sposób – wypiliśmy kawę w towarzystwie pasteis de nata : ) Jest coś wyjątkowego w tych babeczkach wywodzących się z lizbońskiej dzielnicy Belem, do której planujemy wpaść w drodze powrotnej.
Po kolejnym, tym razem jedynie półtoragodzinnym locie, lądowaliśmy na jednym z najniebezpieczniejszych lotnisk świata. Tak przynajmniej przedstawiają to różne rankingi, jednak sytuacja uległa znaczącej poprawie po rozbudowie pasa startowego. Nadal jednak usytuowanie lotniska pomiędzy oceanem a górami i silne podmuchy wiatru sprawiają, że za sterami maszyn siedzą tylko doświadczeni piloci. Niestety podejścia do lądowania obserwować nie mogliśmy z uwagi na panujące już ciemności.
Zuzia bezbłędnie pomogła mi odszukać nasze bagaże na taśmie i pozostało nam jedynie odebrać wypożyczone auto. Kończąc dopełniać formalności usłyszeliśmy jednak pytanie: czy nie chcemy pełnego ubezpieczenia zamiast limitu odpowiedzialności 1 200 EUR? Zaraz, zaraz, przecież rezerwując przez stronę pośrednika była informacja o pełnym ubezpieczeniu szkody!
Też macie takie doświadczenia? Nas to spotkało po raz drugi. Pierwszy raz na Teneryfie, gdzie zgodziliśmy się na 9 EUR/dzień za „święty spokój”. Tym razem jego cena wynosiła aż 300 EUR i na nic zdały się wydrukowane warunki wypożyczenia. Zostaliśmy za to poinformowani, że na Maderze o uszkodzenia nietrudno. Spadające kamienie, kręte drogi… mimo to postanowiliśmy zaryzykować i odjechaliśmy naszą Ibizą i blokadą 1 200 EUR na karcie kredytowej.
Więcej niemiłych niespodzianek już nie było. Wręcz przeciwnie, znaleziony przez Domi za pośrednictwem AirBnB domek prezentował się lepiej niż w opisie. Wyremontowany, z tradycyjnymi elementami i gdzieniegdzie surowymi murami z kamienia, wyposażony we wszystko co potrzeba. Nasz gospodarz Jose pomyślał nawet o zaopatrzeniu dla nas lodówki na najbliższe dni : )
Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepszy nocleg, jaki do tej pory gdziekolwiek mieliśmy. Ale nie mamy wygórowanych wymagań, skoro nasz domek był w przeszłości stodołą ; )
Poranek tylko utwierdził nas w przekonaniu o wyjątkowości tego miejsca. Obudzeni pianiem okolicznych kogutów, otworzyliśmy okiennice, a kiedy wzrok przywykł do sporej dawki światła naszym oczom ukazały się pola bananowców i ocean.
W ten jeden z ostatnich listopadowych poranków zjedliśmy śniadanie w piżamach na pufach wystawionych do ogrodu. I cieszyliśmy się jak dzieci. Z ciepłych promieni słońca, z palmy nad głowami i zabawy w chowanego dokoła domku.
Patrzyliśmy na mężczyzn w średnim wieku idących nieśpiesznie z sierpami w kierunku poletka bananowców i wracających z niebieskimi, foliowymi workami wypełnionymi owocami. Obserwowaliśmy znieruchomiałe jaszczurki wygrzewające się na murkach. I zaspanego kota. Nikomu się nie spieszyło.
Nawet mnie się udzieliła ta nieśpieszna atmosfera i wyjątkowo nie poganiałem dziewczyn do wyjścia. Plan nie był zresztą napięty, więc sumienie miałem czyste ; ) Wreszcie jednak zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy krętą drogą prowadzącą z „naszego” wzgórza do leżącego nad oceanem niewielkiego Ponta do Sol.
Po pokonaniu kilkunastu zakrętów wreszcie ukazała nam się panorama miasteczka leżącego w niewielkim wąwozie. Wciśnięte pomiędzy strome zbocza wniesień nie ma wielkich możliwości ekspansji, tym bardziej że każda możliwa przestrzeń została zagospodarowana na kaskadowo ułożone uprawy bananów.
W samym miasteczku nie ma może zbyt wiele do oglądania, ale niewątpliwa zaleta miejscowości opisana jest w jej nazwie. Ponta do Sol oznacza „słoneczny punkt”, gdyż tutaj notuje się największą liczbą słonecznych dni w ciągu roku. Gdybyśmy nurkowali to niedaleko brzegu spoczywa na dnie wrak brytyjskiej pogłębiarki „Bowbelle”. Niestety póki co nie nurkujemy, więc zamiast tego kupiliśmy sobie lody o smaku marakui (po bananach drugi owocowy symbol Madery) i posiedzieliśmy trochę na kamienistej plaży, do której przylega niewielka promenada.
Drugim miejscem skąd Ponta do Sol prezentuje się niezwykle urokliwie jest utworzony z wielkich głazów falochron. Delektowanie się widokami można kontynuować z tarasów restauracji Sol Poente położonej tuż pod wysuniętym w ocean kliem. Jednak i dla podniebienia wizyta w Sol Poente nie będzie straconym czasem.
Restauracja specjalizuje się w świeżych rybach i owocach morza. Jedną z potraw, której na Maderze niewątpliwie trzeba spróbować jest łącząca w sobie lokalne przysmaki espada com banana, czyli filet z pałasza z bananami. Ryba z bananami? Czemu nie. Tym bardziej, że pałasz smakuje zdecydowanie lepiej niż wygląda chociaż o to akurat nie trudno patrząc obłe, długie cielsko ryby pokryte czarną skórą pozbawioną łusek, długie ostre zęby i wielkie wyłupiaste ślepia ; ) Więc niech będzie, że smakuje duuużo lepiej i jest od tej pory jedną z moich ulubionych ryb : ) Niestety raczej nie często będę miał okazję jej próbować bo pałasz czarny to ryba głębinowa poławiana jedynie w dwóch miejscach na świecie, na Maderze i w Japonii.
Madera oprócz owoców, ryb i wina znana jest także z sieci kanałów, które przez kilka stuleci wykorzystywane były do transportu wody z deszczowej i górzystej północy na południe wyspy. Kanały te, których łączna długość na Maderze wynosi ok. 3 000 km! zwane lewadami służyły przede wszystkim do nawadniania upraw bananów i trzciny cukrowej. Wzdłuż nich budowano wąskie ścieżki, które umożliwiały bieżące utrzymywanie drożności kanałów. Obecnie są to nierzadko wspaniałe trasy spacerowe (czasem bardzo wymagające). I właśnie drogowskaz wskazujący Lewada Nova, na jedną z ok. 200 lewad na Maderze, zobaczyliśmy rano w pobliżu naszego domku. Daleko jednak nie zaszliśmy bo o tej porze roku ściemnia się już od 18, ale przynajmniej mieliśmy przedsmak spaceru wzdłuż lewad. A te najpiękniejsze dopiero przed nami.
J.