Po restauracji mieszczącej się w średniowiecznej baszcie z czerwonej cegły spodziewać by się można tradycyjnej polskiej kuchni z mięsiwem królującym w menu. Tymczasem Baszta to wegańska restauracja (z wegetariańskimi deserami), serwująca głównie dania tajskie. W kuchni króluje tofu i tempeh w towarzystwie warzyw, orzechów oraz innych, niekiedy bardzo egzotycznych składników.
No właśnie, mimo, że gdzieś tam wśród tych składników przewija się swojska marchewka, cukinia, papryka czy znany szerszej publiczności bakłażan to towarzystwo tempehu, wody kokosowej, tamaryndowca czy liczi powoduje, że laikowi nieobeznanemu z kuchnią tajską oraz wegańską ciężko przewidzieć jaki będzie smak tego co przyjdzie mu zjeść.
Też wpadliśmy w pułapkę mnogości nieznanych nam bliżej składników i rozbieganymi oczami wertowaliśmy menu od curry i stir fry’ów po pad thai’e i z powrotem, próbując w wyobraźni złożyć te rozproszone smaki w jedną, przewidywalną całość. Jak się później okazało, zupełnie niepotrzebnie. Jedyne nad czym można się zastanowić to to czy chcemy coś z ryżem czy makaronem oraz zwrócić uwagę na ilość papryczek przy daniu (poziom ostrości) a później już spokojnie, niemal w ciemno wybrać pozycję z menu. Niezależnie od tego co wybierzecie, czy w składzie będzie liczi czy tamaryndowiec, papaja czy marynowany imbir, na pewno będzie dobre.
Koniec końców zdecydowaliśmy się na duże zupy: ramen japoński i grzybowy, czerwone curry oraz na pad thai mango sweet chilli.
Restauracja jest niewielka, 2-3 stoliki na dole, naprzeciwko baru i może 6 u góry, podczas naszego pobytu żaden nie stał pusty przez dłużej niż minutę. Wnętrze jest jasne, urządzone bardzo minimalistycznie, na ścianach na piętrze nie ma stałej aranżacji, sala ta służy bowiem również jako powierzchnia wystawowa, a białe ściany przygotowane są na eksponowanie dzieł artystów. Atmosfera luźna i bardzo niezobowiązująca.
Już przy składaniu zamówienia zostaliśmy uprzedzeni, że trzeba będzie czekać, ale nie spodziewałam się, że aż tak długo… Szybkie spojrzenie na salę nie przyniosło dobrych informacji zwrotnych – nikt nic nie jadł a większość przyszła przed nami. Zatem czekaliśmy, pogadaliśmy, przejrzeliśmy dostępne gazety, pobawiliśmy się w sklep, pokręciliśmy stołkiem i po godzinie – nasze zupy były na stole.
Duże, szklane, przezroczyste miski pozwalały przyjrzeć się ich bogatej zawartości. W środku w warzywnym wywarze z dodatkiem pasty miso pływały glony wakame, tofu, kapusta pak choi, mini kukurydze, kiełki fasoli mung, por, marchewka, listki szpinaku baby, makaron a na wierzchu nori. Wersja grzybowa z nieco innymi składnikami zawierała grzyby shitake i moon. Zuzia jak tylko spróbowała to później cały czas wołała ‘No daj glona mama’.
Czerwone curry, które kryło w sobie tempeh, papaję, daktyle, pastę tamaryndową, szalotki, pora, paprykę czerwoną, bakłażana, marchew, pieczarki, kiełki fasoli mung, kapustę pekińską, buraczki i bazylię było naprawdę ostre. Kawałki daktyli i papai koiły chwilami piekący smak chilli, jednak całość zdecydowanie dla wielbicieli ostrych smaków.
Pad thai z mango i chilli pod postacią kremowego sosu oraz tofu, pomarańczowo-żółtymi warzywami, listkami szpinaku baby oraz orzechami nerkowca był naprawdę udaną kompozycją smakową. Zuzia z zapałem wyjadała tofu a ja całą resztę, no może za wyjątkiem makaronu, którego ilość była tak ogromna, że mogłabym nim obdzielić część osób czekających na swoje dania.
Na deser Zuzia wybrała wegańskie lody o smakach limonkowym, różano-sojowym i miodowym a Robert zielony koktajl z mleka kokosowego, bananów, limonki i sproszkowanej matchy. I jedno i drugie godne polecenia.
Baszta to fajne, bezpretensjonalne miejsce z pysznym jedzeniem. Doskonałe na obiad, gdy mamy na niego nieco więcej niż godzinę ;).
D.
Baszta
ul. Kraińskiego 14
Wrocław
1 komentarzy
bardzo ciekawy artykuł