Godzina 02.50. Lot z Dubaju do Tokio na pokładzie Boeinga 777-300 ER. A na pokładzie podekscytowani my : ) Długość lotu to prawie 10 h, nam jednak to w tej chwili niestraszne. Jesteśmy po dniu pełnym wrażeń, mamy cały 4-fotelowy rząd dla siebie więc śpimy wszyscy. Zuzia w środku wyciągnięta na 2 fotelach a my powyginani starając się stworzyć z naszych nóg system zapór chroniących ją przed upadkiem. Raz system okazał się nieszczelny, na szczęście upadek pozostaje bez konsekwencji. Śpimy dalej : ) Gdy co jakiś czas się przebudzam widzę na wyświetlanej mapie, że lecimy nad Iranem, Afganistanem, Chinami… wreszcie Korea, jesteśmy blisko : )
Lądujemy szczęśliwie by po chwili wpaść w panikę. Gdzie jest kurczak?! – ulubiona maskotka Zuzi. Szukamy wszędzie, nie ma. Może zaplątał się z kocami, które dostaliśmy podczas lotu? Prosimy stewardessę o sprawdzenie, ona widząc przerażenie w naszych oczach zawołała kilka koleżanek by razem wysypywać z worków wszystkie koce i sprawdzać je dokładnie. Udało się, jest! Jest kurczak : ) W komplecie możemy więc postawić pierwsze kroki na Honsiu, czyli głównej wyspie Kraju Kwitnącej Wiśni.
Formalności na lotnisku trochę trwają. Jeszcze w samolocie dostaliśmy i wypełniliśmy tzw. karty wjazdu, ale w kolejce swoje i tak trzeba odstać. Następnie kontrola paszportowa, skanowanie siatkówki oka i deklaracja celna na koniec.
Jest już dobrze po 18 czasu lokalnego, więc celem na dzisiaj jest wyłącznie dotarcie do hotelu. Opcji dojazdu z lotniska w Naricie oddalonego ok. 60 km od stolicy jest kilka – różne pociągi i busy. Nie chcemy jeszcze aktywować JR Passa więc wybieramy tańszą opcję Keisei Limited Express. Bilet za ok. 1300 jenów/os. pokrywa również przejazd metrem, na które musimy się przesiąść w Aoto.
Wysiadamy na stacji Ningyocho, wyjście wybierając na chybił trafił, bo nie udało nam się znaleźć mapki. Zresztą system adresów w Japonii jest mocno abstrakcyjny dla nas z jednego prostego powodu – nazwy ulic nie są z reguły używane stąd też brak jest tablic z ich nazwami (jedynie te największe są czasem opisane).
Adresy w Japonii zapisuje się całkowicie inaczej tj. od największej jednostki geograficznej (prefektury) do najmniejszej (numeru mieszkania), po drodze wskazując na miasto, dzielnicę, okręg i kwartał.
Adres naszego hotelu APA Hotel Ningyocho-eki Kita prezentował się tak:
Chuo Ward, Chuo-ku Nihonbashi Horidomecho 2-9-4
103-0012, Tokyo
albo żeby było prościej tak ; )
中央区, 中央区日本橋堀留町2-9-4
103-0012, 東京都
Staliśmy więc próbując jakoś odgadnąć gdzie się znaleźliśmy po wyjściu na powierzchnię i dopasować mapę z zaznaczonym hotelem do okolicy, kiedy podeszła do nas pewna Japonka i piękną angielszczyzną zapytała czy może nam jakoś pomóc. Niegrzecznie byłoby kobiecie odmówić, więc daliśmy się zaprowadzić aż pod sam hotel ; )
Po długiej podróży wreszcie możemy wejść do pokoju. A tu niespodzianka : P Weszła Zuzia, weszła Domi z 2 walizkami a ja z torbą zostałem na korytarzu, bo nie było już miejsca w środku : D Okazało się, że nasze lokum na najbliższych 5 nocy jest, delikatnie mówiąc, przytulne ; ) Ułożyliśmy więc walizki jedna na drugiej blokując tym samym drzwi. Operację taką musieliśmy powtarzać każdorazowo chcąc wyjść/wejść do pokoju. Można się przyzwyczaić, a przynajmniej żaden ninja nam się do pokoju bezszelestnie nie wślizgnie : D
Z niemniejszym zainteresowaniem od Zuzi zaczęliśmy oglądać wyposażenie pokoju. Przykładowo, co okazało się później standardem, przy łóżku zawsze jest latarka – na wypadek trzęsienia ziemi. Jednak najciekawsze kryła w sobie łazienka z toaletą. W hotelach oraz przede wszystkim w japońskich domach w toaletach królują tzw. washlety (od słów wash i toilet), czyli połączenie muszli klozetowej i bidetu. Bez wchodzenia w szczegóły, w zależności od modelu dostępne są różne programy mycia czy suszenia, spłukiwania wody oraz podgrzewanie deski. Do sterowania służy panel umieszczony obok, więc czasem odnalezienie spłuczki stanowi nie lada wyzwanie ; )
Na takich małych odkryciach i planowaniu kolejnego dnia minęła nam pozostała część wieczoru : )
Dzień 2
… ale pierwszy dzień poznawania Tokio. Wychodzimy z hotelu, dokoła ani jednego samuraja, robota, ninja czy gejszy. Niby wszystko normalnie, a jednak wszystko jakby inaczej. I pytanie pobrzmiewające gdzieś w myślach: czy można już robić zdjęcia? Na tej zwykłej ulicy jakich pewnie tysiące? Nieśmiało robię kilka zdjęć z uporem pomijanych przez wszelkie przewodniki słupów energetycznych, witryn restauracji czy samochodów ; )
Na ratunek przychodzi mi niewielka jinja (kapliczka) poświęcona bóstwu Inari. Może tori nie jest spektakularnych rozmiarów, może nie jest cynobrowa a betonowa, ale co z tego? Jak często widuje się figurki lisów w śliniakach strzegące Inari, czyli shintoistycznego bóstwa ryżu, plonów i powodzenia w ogóle.
A propos plonów to zanim całkiem wpadniemy w wir zwiedzania, musimy nakarmić Zuzię, która przespała hotelowe śniadanie, przez co my musieliśmy schodzić zjeść osobno i w pojedynkę domyślać się zawartości wielu misek i miseczek oraz co z czym można połączyć : ) Weszliśmy do jednego z marketów. Pierwsze obserwacje: nie ma działu owocowo-warzywnego, jest za to dział z daniami gotowymi od pojedynczego sushi, przez zupy do zestawów z makaronem. Wzięliśmy zupę, która wyglądała najmniej podejrzanie. Okazało się, że w marketach standardem są mikrofalówki, Zuzia mogła więc zjeść wypasione śniadanie w postaci ciepłej zupy siedząc sobie wygodnie na krawężniku ; )
Na stacji metra widzimy dwa rodzaje automatów z biletami. Różne ceny, różne opcje… o co chodzi? Ano chodzi o to, że metro tokijskie to tak naprawdę 2 odrębne firmy. Tokio Metro zarządza 9 a Toei 4 liniami. Decydujemy się na zakup łączonych dziennych passów na obie z nich za 1000 jenów sztuka. A są też łączone bilety na kolejki miejskie. W końcu Tokio to jedno z największych miast świata, a tzw. Wielkie Tokio do którego zaliczane są także: Jokohama, Kawasaki, Saitama, Chiba i inne „mniejsze” miasta jest uznawane za największą aglomerację świata zamieszkiwaną przez niespełna 40 mln ludzi. Coś jak Polska! System transportowy musi więc odpowiadać tak wielkim wyzwaniom.
A jeszcze kilka stuleci temu w rejonie tym były głównie wioski rybackie. Rozwój rozpoczął się, gdy z Edo (obecnie Tokio) swoją siedzibę uczynił Ieyasu Tokugawa – założyciel dynastii szogunów sprawujących faktyczną władzę nad Japonią w latach 1603-1868. Na skutek „rewolucji Meiji” cesarz odzyskał władzą, jednak on również przeniósł stolicę kraju z Kioto do Edo, jednocześnie zmieniając nazwę miasta na Tokio, co znaczy „Wschodnia Stolica”.
Jedziemy do Asakusy, czyli dzielnicy w której można jeszcze poczuć atmosferę „starego” Tokio. Przez kilka stuleci w epoce Edo dystrykt ten pełnił funkcję dzielnicy rozrywkowej, gdzie mieściły się teatry kabuki i inne przybytki oferujące m.in. towarzystwo gejsz.
Od samego wyjścia z metra było wiadomo – tak teraz już na pewno można robić zdjęcia : ) Wiszące dokoła lampiony, plastikowe mini dzieła sztuki prezentujące w najmniejszych detalach zawartość menu barów i restauracji, riksze ciągnięte przez ludzi obok nieco oldschool’owych taksówek na ulicach, pojawiające się od czasu do czasu w oddali Skytree czy dziewczyny w tradycyjnych japońskich strojach chętnie pozujące ze mną do zdjęć ; ) A wszędzie tłumy zmierzające przede wszystkim w stronę świątyni Senso-ji – głównej atrakcji Asakusy.
Buddyjska świątynia Senso-ji zwana również Asakusa Kannon jest najważniejszą, najstarszą i najciekawszą świątynią Tokio. Jej początki sięgają VII w. n.e. gdy dwaj bracia rybacy wyłowili z pobliskiej rzeki złoty posążek buddyjskiej bogini miłosierdzia Kannon. Wzniesiono dla niej kaplicę, która na przestrzeni wieków przeobraziła się w kompleks świątynny. Znaczna część zabudowań jest jednak stosunkowo młoda, gdyż została odbudowana ze zniszczeń dokonanych w trakcie nalotów podczas II wojny światowej.
Główna droga do świątyni rozpoczyna się od Kaminarimonu czyli Bramy Grzmotów. Pośrodku niej wisi ogromny czerwony chochin, czyli 4-metrowa latarnia. W bramie zasiada również czworo strażników. Co ciekawe od frontu są to dwa bóstwa shintoistyczne – bogowie wiatru oraz błyskawic, z tyłu natomiast (przodem do świątyni) są dwa bóstwa buddyjskie.
Za bramą ciągnie się alejka handlowa Nakamise-dori, boki której szczelnie wypełniają kramy. A całą pozostałą powierzchnię wypełnia tłum. Tłok jest straszny, co może wynikać również z tego, że jesteśmy tu 5 maja , czyli w wolny od pracy Dzień Dziecka : ) W kramach kupić można pamiątki, pałeczki, kimona, pasy, maski, wachlarze, parasolki i oczywiście różnego rodzaju przekąski.
Brniemy powoli dalej w kierunku wewnętrznej bramy – Hozomon. W niej zasiada co prawda tylko 2 strażników za to są aż 3 lampiony. Obok czerwonego chochinu wiszą 2 miedziane tōrō ważące ok. 1 tony każdy.
Po przejściu przez Hozomon znajdujemy się na głównym dziedzińcu świątyni. Nie bardzo wiadomo, gdzie patrzeć i w którą stronę pójść, bo wszędzie jest coś ciekawego : )
Na wprost znajduje się Sala główna świątyni z posągiem Kannon, na cześć której wierni modlą się i wrzucają monety do specjalnej skrzyni . Zanim jednak to uczynią zatrzymują się przy wielkiej kadzielnicy (jokoro), nad którą nachylają się, dodatkowo z namaszczeniem zagarniając dłonią dym na twarz. Ma to zapewnić zdrowie i siłę. Innym ważnym rytuałem jest obmycie rąk i ust, do czego służą specjalne chochle. To nasza pierwsza świątynia podczas tej podróży, więc staramy się zaobserwować jak najwięcej jednocześnie nie zakłócając innym wizyty. Widzimy jednak, że sami Japończycy też na siebie spoglądają i naśladują siebie wzajemnie.
Po lewej stronie wznosi się 5-kondygnacyjna pagoda. Widok tych kunsztownie wykonanych dachów jest wystarczającym powodem przyjazdu do Japonii : ) Obok powiewają chorągwie – karpie (koi-nobori). A dlaczego karpie i jaki to ma związek z Dniem Dziecka?
Zgodnie bowiem z chińską legendą, był sobie karp, który bardzo chciał popłynąć w górę Żółtej Rzeki. By to jednak uczynić musiał przeskoczyć wodospad. Pomimo wielu prób nie mógł sobie z tym poradzić. Bogowie, widząc jego wysiłki zlitowali się nad nim i zamienili go smoka, który wspiął się na wodospad i poleciał do nieba. Karpie uchodzą więc w Japonii za symbol wytrwałości i zdolności do pokonywania przeszkód losu, czyli cech których rodzice pragną dla swoich dzieci. Właśnie dlatego te rękawy z namalowanymi wizerunkami karpia powiewają w okresie święta dzieci.
Na terenie świątynnym można też oglądać żywe karpie japońskie. Dokoła głównego dziedzińca usytuowane są również inne większe i mniejsze kaplice, zabytkowa drewniana dzwonnica czy posągi Buddy.
Jest też streetfood : ) Domi od razu chwyciła się za ośmiornicę, ale my z Zuzią zachowawczo skonsumowaliśmy tylko frytkowe bataty i zieloną herbatę.
Z Senso-ji ruszyliśmy pieszo w stronę Skytower. Daleko nie zaszliśmy a tu nadarzyła się pierwsza okazja by spróbować lodów o smaków zielonej herbaty. Te bardzo przypadły nam do gustu, a te o smaku kwitnącej wiśni nie do końca przez swój słonawy posmak . Ale spróbować trzeba ; )
Po drodze przechodzimy przez most nad rzeką Sumidą, z której to rybacy wyłowili posąg bogini Kannon. Na drugim brzegu swoją siedzibę ma m.in. Asahi – producent piwa, stąd to „coś”, co w zamyśle miało być piwną pianką.
Skytree to wieża telewizyjna o wysokości 634 m, co czyni ją drugą najwyższą budowlą na świecie w momencie ukończenia. Szybko stała się też symbolem Tokio. Wewnątrz znajdują się tarasy widokowe, restauracja i akwarium. Wszędzie kolejki a my mamy w pamięci wjazd na Burj Khalifa trzy dni wcześniej, więc tym razem odpuszczamy i szukamy stacji metra by jechać dalej. Ale wcześniej musieliśmy oczywiście zrobić sobie z Zuzią nasze ulubione zdjęcie ; )
Stacje metra to raj dla Zuzi, ruchome schody, czytniki gdzie trzeba włożyć bilety i odebrać je po przejściu przez bramki, nadjeżdżające pociągi a do tego… odgłosy kukułki i innych ptaków emitowane z głośników : ) Jadąc metrem obserwujemy Japończyków, których generalnie można podzielić na dwie grupy (przynajmniej tych ze stolicy). Pierwsza grupa momentalnie zasypia, co wygląda dość komicznie, gdy obok siebie siedzi 6 osób i wszyscy po kilku minutach drzemią z nisko opuszczonymi głowami. Z kolei druga część wpatruje się z bliska w swoje smartfony. Wszyscy natomiast grzecznie ustawiają się w kolejkach w wyznaczonych na peronie miejscach by wsiąść do wagonów.
Wysiadamy na stacji połączonej z dworcem w dzielnicy Shibuya, czyli handlowo-rozrywkowej części Tokio z dużymi domami towarowymi i klubami nocnymi. Najbardziej charakterystycznym dla tej dzielnicy jest chyba ogromne skrzyżowanie przed dworcem, gdzie zawsze stoją tłumy w oczekiwaniu na zielone światło. A gdy się ono pojawi ze wszystkich stron rusza morze ludzi i o dziwo wszyscy płynnie się mijają nawet nie ocierając się o siebie. Widok jest niesamowity, bo w jednej chwili cały ruch samochodowy zostaje zatrzymany a ludzie przechodzą „po kwadracie” i jego przekątnych. W godzinach szczytu może to być nawet 2,5 tys. osób w trakcie jednej zmiany świateł! Policzyć trudno ; )
Fenomen ten oglądamy jeszcze zza szyby w Starbucksie naprzeciwko dworca. Tymczasem Zuzia dorwała się do matcha frapuccino i nie odpuściła dopóki przez słomkę nie zaczęło płynąć głównie powietrze. Chyba jej posmakowało : )
Wzmocnieni, przynajmniej Zuzia i ja, bo za moją kawę nie zdążyła się już zabrać, ruszyliśmy na spacer po okolicy. W pewnym momencie skręciłem sam w boczną uliczkę by zrobić zdjęcie ciekawie wyglądającemu neonowi i od razu dostałem propozycję seksu. Pierwszy dzień, nieźle ; ) Później już sam skręcać nigdzie nie mogłem : D
Na szukanie i wybór restauracji było już trochę za późno (tak nam się wydawało), więc zrobiliśmy zakupy w markecie, siedliśmy sobie na jakimś murku i zjedliśmy naszą obiadokolację zupełnie nie w japońskim stylu, bowiem mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni nie jedzą na ulicach, a tylko w miejscach do tego przeznaczonych.
W drodze powrotnej poszukaliśmy jeszcze pomnika Hachiko (zaraz obok dworca), czyli wiernego psa który przez kilka lat codziennie czekał przed stacją Shibuya na swojego pana, nawet po jego śmierci.
Do hotelu wróciliśmy ok. 21. Jak się okazało zdecydowanie za wcześnie bo Zuzi starczyło energii do zabawy do 1szej w nocy. Nam skończyła się nieco wcześniej i nie wiemy kto padł jako pierwszy : )
J.