Dawid Garedża – skalny klasztor na pustkowiach pogranicza Gruzji i Azerbejdżanu

Niektórzy przemierzają świat samotnie i nie wyobrażają sobie by robić to inaczej. Na pewno taka forma podróżowania ma swoje zalety, jednak dla nas najlepsze wspomnienia to te, które dzielimy wspólnie. Czasami jednak trzeba się rozdzielić, tak jak tym razem, gdy wyjeżdżam, kiedy dziewczyny jeszcze śpią. Nie dlatego, że klasztor Dawid Garedża jest w jakimś niebezpiecznym czy niedostępnym miejscu. Mieliśmy tam dotrzeć wszyscy poprzedniego dnia, niestety problemy żołądkowe Domi i Zosi zmusiły nas do zmiany planu i ograniczenia się do transferu z Tbilisi do Signagi, gdzie mieliśmy zarezerwowane kolejne noclegi, by tam wrócić do formy.

Do Dawida Garedży można dojechać autem z Tbilisi czy Signagi  w mniej więcej 1,5 – 2 godziny, a więc jest to ciekawa opcja na jednodniowy wypad z tych miast (co do innych środków transportu ciężko mi się wypowiedzieć, ale taksówki też dojeżdżały). A wybrać się tam warto, o czym sam byłem przekonywany przez jedną z naszych wiernych czytelniczek ; )

Na drogach jest jeszcze dość pusto. Większość mijanych aut to stare Łady i Wołgi zapewne zmierzające w stronę lokalnych targowisk na co wskazują kosze wypełnione warzywami i owocami przewożone na dachach. Zresztą nie tylko na dachach. Zdarzają się auta wypełnione wręcz po brzegi arbuzami. Nic dziwnego, miejscowość Sagaredżo nazywane jest arbuzową stolicą Gruzji.

W Sagaredżo zjeżdżam na lokalną drogę 172 (jest drogowskaz na klasztor). Po kilku kilometrach zostawiam za sobą ostatnie ślady cywilizacji, nie licząc drogi asfaltowej. Aż po horyzont ciągną się trawiaste, puste przestrzenie. Dookoła nikogo. W pewnej chwili na horyzoncie pojawia się miasteczko niczym oaza na pustyni. Widok dość abstrakcyjny. To Udabno, ale o nim będzie później.

Ostatnie kilkanaście kilometrów to wyboista, szutrowa droga. W lusterku wstecznym widzę kłęby kurzu, jakie zostawiam za sobą. Fotoradaru się nie spodziewam a z tylnego siedzenia nikt się nie „awanturuje”, że za bardzo buja ; )

Tłumów na miejscu nie ma, wszystkie osoby kręcące się po okolicy mógłbym policzyć na palcach obu rąk. W nagrzewającym się powoli powietrzu słychać jedynie brzęczenie owadów. Całkiem dobre miejsce dla osób pragnących prowadzić pustelniczy tryb życia na wzór wywodzącego się z Syrii mnicha Dawida z Garedży, który w VI w. zamieszkał w jednej z tutejszych jaskiń.

Z czasem zaczęli do niego dołączać naśladowcy, powstawały kolejne budowle i tak powstał klasztor nazywany po prostu Dawid Garedża, który z biegiem czasu stał się kompleksem monastycznym składającym się z kilkunastu autonomicznych monastyrów rozsianych po okolicy. Odbudowany po najeździe Turków seldżuckich w XII i XIII w. klasztor przeżywał swój okres świetności stanowiąc ważne centrum edukacyjne i kulturowe we wschodniej Gruzji.

Niestety kolejne najazdy Mongołów i Persów doprowadziły klasztor do upadku a próby jego odbudowy nie przyniosły efektów. Niemal przez cały XIX i XX wiek monastyr pozostawał niezamieszkały, na co wpływ na pewno miało to, że za czasów Związku Radzieckiego teren ten był częścią poligonu wojskowego, więc nawet wstęp był mocno ograniczony o ile w ogóle możliwy. Dopiero stosunkowo niedawno w klasztorze znowu zamieszkali duchowni.

Centrum całego kompleksu jest zrekonstruowany, trzykondygnacyjny monastyr Ławra, obok którego, w skałach znajdują się groty zamieszkiwane niegdyś przez mnichów. Nieco powyżej jest większa grota, w której bije źródło zwane Łzami Dawida (wejście zamknięte). Na tym suchym pustkowiu każda kropla wody musiała być na wagę złota.

Ścieżka prowadzi gdzieś w górę. Nie mam pojęcia dokąd… więc idę : ) Upał daje się już we znaki, ale zdecydowanie warto się trochę spocić. Na szczycie wzniesienia spotykam oczywiście Polaków i… gruzińskich żołnierzy patrolujących granicę, co uświadomiło mi, że nieopatrznie wkroczyłem na terytorium Azerbejdżanu : )

Chętnie bym tu jeszcze posiedział, posłuchał ciszy i gapił się na te wypalone słońcem pustkowia Azerbejdżanu, które wydają się jeszcze bardziej puste i jałowe niż te po stronie gruzińskiej ; ) ale pora wracać bo jeszcze w planie mam mały postój w Udabno.

Nie każdy projekt kończy się powodzeniem, prawda? Ten chyba właśnie się do tej grupy zalicza. Za czasów Związku Radzieckiego światli planiści i urbaniści wymyślili sobie, że warto by te stepy zaludnić, więc wybudowano miasto-kołchoz dla kilku tysięcy osób. Tylko skąd wziąć te kilka tysięcy osób? Przebłysk geniuszu i ta daaam… Ze Swanetii!! Wiadomo, że kaukascy górale żyjący wśród ośnieżonych gór, rwących rzek i zielonych dolin będą się czuć jak w domu na półpustynnych terenach. Na pewno sami by już tu wcześniej przyjechali, ale nie wiedzieli o istnieniu takiej rajskiej krainy, bo sami żyli od wielu pokoleń w tych swoich kamiennych wieżach. Proste? No chyba nie do końca, bo miasto wygląda na wpół wymarłe.

Tym bardziej zaskakuje, że właśnie tutaj działa restauracja i hostel (także pole namiotowe) Oasis Club prowadzone przez Polaków, Ksawerego i Anię, w dodatku posiadających małe dzieci. Trzeba mieć fantazję niczym radzieccy planiści żeby wpaść na taki pomysł na życie ; ) Akurat właściciele są zajęci więc sałatkę z arbuza i gruzińskiego sera zajadam rozmawiając z dziewczyną z Polski, która przyjechała tutaj na wolontariat i jedyne co w Gruzji widziała to lotnisko w Kutaisi i Udabno : D

Ja rozumiem, przeprowadzkę do Singapuru, Szanghaju czy Nowego Jorku. Albo do jakiejś chatki nad brzegiem oceanu. Ale Udabno? Nie ogarniam. Odjeżdżam z myślą, że dobrze że na tym świecie są tacy pozytywni wariaci : ) No i sałatka bardzo dobra : )

Kolejny przystanek. Takie białe, wyschnięte jeziorko. To pewnie sól, pomyślałem. Wejdę i zrobię parę zdjęć, będzie prawie jak na boliwijskiej Salar de Uyuni, pomyślałem. Podchodzę bliżej, przeskakuję nad jakimś kłującymi zaroślami i czuję jak momentalnie zanurzam się po kostki w jakiejś błotnisto – oleistej mazi. Cokolwiek to jest, szkoda butów. Lepiej pojechać do Boliwii.

Robi się coraz później, a ja tak niby jadę, ale kilometrów wcale jakby nie ubywało. Tu się zatrzymam przy jakiejś winnicy. To znowu staram się zrobić kilka zdjęć sprzedawcom arbuzów albo sfotografować przydrożne stoiska z mięsem. Do tradycyjnej piekarni też warto wstąpić… Dochodzę do wniosku, że potrzebuję kogoś, kto czasem powie, daj już spokój, jedź ; )

Nie wypada jednak tak wrócić spóźniony z pustymi rękami, więc postanawiam kupić arbuza. Proste? Akurat jak na złość, nigdzie żadnego straganu, wreszcie jest, zawracam, podchodzę i widzę że stary Gruzin drzemie na hamaku, ale słysząc mnie podnosi się i wita z uśmiechem. Powoli pokazuje różne okazy, waży je, coś opowiada, namawia mnie jeszcze na drugiego, takiego żółtego. Zgadzam się na ale pokazuję, że nie mam drobnych. Nagle pada propozycja: ciaciu?

Wreszcie! Już myślałem że ze mną jest coś nie tak : D Wszędzie słyszałem, że ledwie postawi się stopę na gruzińskim lotnisku a już ktoś poczęstuje winem czy czaczą. Ponoć na lotnisku w Kutaisi nawet dostaje się małą buteleczkę wina od państwa. Ponoć, bo ja nie dostałem… mocniejszym trunkiem też nikt do tej pory nie poczęstował… a przecież jesteśmy w Gruzji od 10 dni! I nagle taka propozycja. Wyrobów czaczopodobnych nie cierpię, już jestem spóźniony i do tego prowadzę, no ale wreszcie ktoś zaproponował, więc może by tak usiąść i po prostu pogadać o życiu… Tym bardziej, że facet zaczął już wybierać arbuza, który z czaczą ma smakować najlepiej : P No i będzie o czym na blogu pisać ; )

Ale zaraz potem zrobiło się jakoś dziwnie. Zaczął wypytywać czy ktoś czeka w aucie (może tylko szukał więcej kompanów), nalegać żebym przeparkował auto do cienia, z dala od drogi, a w ogóle to jak będę chciał to nawet mogę się zdrzemnąć na jego hamaku… Pewnie intencje były dobre, ale pod pretekstem przeparkowania odjechałem. Bez arbuzów niestety…

J.